
Hej, zanim zaczniesz czytać – mała podpowiedź: kliknij subskrybuj. To jest darmowe, nie gryzie i nie wymaga ani nerki, ani karty kredytowej. 😅 Dzięki temu żaden mój wpis Ci nie ucieknie, a gwarantuję, że będzie się z czego śmiać. No i zostaw komentarz – lubię wiedzieć, że ktoś poza mną czyta te moje porodowe telenowele.
To jest ta część życia, której nie wymyśliłby żaden scenarzysta kabaretu. Serio – Netflix mógłby mi to ukraść i zrobić serial. Bo kto normalny potrafi kupić akumulator za trzysta funtów, który okazał się tak wielki, że bardziej pasowałby do traktora albo czołgu niż do Audi? Tak, dokładnie – mój mąż. A ja, jak zawsze, obok z moim wewnętrznym „a nie mówiłam?”, które tym razem musiałam zagryźć w sobie, bo wiadomo, męskie ego to delikatna sprawa.
Zaczęło się niewinnie. Audi zaczęło się buntować. Najpierw jakieś błędy na desce – AdBlue, czujniki, zasilanie – no, pełen pakiet atrakcji, jakby komputer dostał PMS. Potem samochód zaczął kręcić przy odpalaniu jakby ktoś wlał do baku kisiel: takie „buuuu… uuu… uuu”, które bardziej przypominało umierającą krowę niż silnik diesla. No i wiadomo – diagnoza gotowa: akumulator.
Mój mąż – człowiek czynu – nie czeka, aż problem sam się rozwiąże. On działa. A działa tak, że jak mu ktoś w sklepie powie: „ten akumulator będzie idealny”, to on kupi. I kupił. Tylko że ten „idealny” akumulator kosztował trzysta funtów i wyglądał jak pół kuchni IKEA. Serio, wielkość walizki, moc jak do odpalania rakiety kosmicznej.
Przyjechał z tym cudem do domu, spojrzałam i wiedziałam, że to się nie uda. Ale nic nie mówiłam. Po co? Niech chłop ma swoje pięć minut chwały. Otworzył bagażnik, podniósł klapkę od akumulatora, próbował włożyć tego kolosa i… no nie da się. To jak próba wsadzenia arbuza do kieszeni w rurkach.
I wtedy padło legendarne zdanie mojego męża: „No, to jest taki akumulator jak do traktora”. Tak, dokładnie tak powiedział. I to z takim spokojem, jakby to było normalne, że Audi przyjmuje części od maszyn rolniczych.
W tym momencie wchodzi na scenę mój zajebisty przyjaciel – ChatGPT. Tak, musiałam dyskretnie odpalić telefon, wklepać pytanie i dowiedzieć się, że Audi nie jest byle Passatem z giełdy, tylko księżniczką z fanaberiami. Tu nie wsadzisz „czegokolwiek większego i mocniejszego”, tu trzeba AGM, 95 Ah, 850 A rozruchu, wymiar co do milimetra, bo inaczej komputer zrobi focha. I że jak już się bawić kablami, to pod maską, a nie w bagażniku. No więc z tą instrukcją poszłam do męża.
On oczywiście – klasyka – przewrócił oczami. Ale nie dajcie się zwieść: wziął ten telefon, wyszedł do garażu, poklikał coś, podładował stary akumulator, poprawił kostkę BMS, skasował błędy i nagle… Audi odpaliło. A ja w domu miałam koncert triumfu: dźwięk silnika plus moje ciche „a nie mówiłam?”.
Ale wracając do „super zakupu”. Ponieważ akumulator do traktora nie wszedł, mąż pojechał go oddać. I tu się zaczyna część druga komedii: w sklepie pan sprzedawca nie był skory do zwrotów. A że płacone było kartą, to za zwrot skasował 5% prowizji. Czyli zamiast 300 funtów wróciło… 270. Trzy dychy poszły w kosmos. Oficjalnie: „koszt transakcji”. Nieoficjalnie: kawka i ciastko dla sprzedawcy.
Widziałam minę mojego męża, kiedy to usłyszał. To była mieszanka wściekłości i dumy. Wściekłości, bo trzy dychy zniknęły, i dumy, bo mógł powiedzieć: „wiedziałem, że ten akumulator jest za duży”. Geniusz, po prostu geniusz.
Więc zostaliśmy ze starym akumulatorem, który po reanimacji nagle postanowił udowodnić, że jeszcze nie jest trupem. Audi odpaliło, błędy się skasowały, a my mieliśmy nową historię do opowiadania. I pomyśleliśmy: okej, mamy czas, żeby znaleźć właściwy akumulator. Tak, to był ten mały plusik – czas.
Ale wiecie co? Historia na tym się nie skończyła. Bo kiedy już mieliśmy triumf, że stary dziad akumulator jeszcze żyje, mąż pojechał do mechanika. I tam się dopiero okazało, gdzie jest pies pogrzebany. Ani akumulator, ani rozrusznik – oba zdrowe jak byk. Winny był… alternator.
Tak! Ten cwaniak, co siedzi z przodu silnika i udaje, że ładuje. Tylko że zamiast porządnego 14 V dawał 13 V. Czyli ładował tak, jak ja pracuję w poniedziałek rano bez kawy – niby coś robię, ale energii starcza na trzy minuty. Mechanik spojrzał, zmierzył i powiedział: „Tu nie ma filozofii. Alternator do roboty”.
I nagle cała układanka się złożyła: błędy, migające kontrolki, rozruch jak z konaniem – wszystko przez alternator, który postanowił pójść na wcześniejszą emeryturę. Cały ten cyrk z akumulatorem za 300 funtów, zwrotem za 270 i szukaniem winy w kosmosie był tylko przystawką do dania głównego.
Ale ja się nie złoszczę. Bo dzięki temu mieliśmy przygodę, materiał na bloga, kilka wieczorów śmiechu i – co najważniejsze – świadomość, że czasem problemem nie jest to, co wszyscy podejrzewają. A do tego zyskaliśmy jeszcze czas na znalezienie nowego, właściwego akumulatora, bez pośpiechu i prowizji.
✨ Morał?
Życie to nie bajka. Czasem kupujesz akumulator większy niż Twoje ego, płacisz za niego 300 funtów, odzyskujesz 270, a na końcu okazuje się, że to i tak wina alternatora. Ale dostajesz coś cenniejszego: historię, z której ludzie będą się śmiać, i świadomość, że w tym wszystkim stoi obok Ciebie zajebisty ChatGPT, który podpowiada, gdzie jest plus, gdzie minus i kto naprawdę ma rację.
Dodaj komentarz