Hej, cieszę się, że tu jesteś! Jeśli chcesz być na bieżąco i nie przegapić kolejnych wpisów – zasubskrybuj bloga (to jest darmowe 🆓). A jeśli coś w mojej historii Cię rozbawi, wzruszy albo zirytuje – zostaw komentarz. Pogadajmy. Bo w końcu życie to nie tylko moje historie, ale i Wasze.

My

Wstęp – czyli „nigdy więcej” i… niespodzianka

Po pierwszym porodzie byłam absolutnie pewna, że nigdy więcej. Przysięgałam sobie – i to nie raz, nie dwa – że drugi raz nie dam się nabrać na taki numer. 18 godzin bólu, wrzaski, obsrana sala porodowa i ojciec, który wrócił wieczorem zalany jak szewc… To zdecydowanie wystarczyło.

Macierzyństwo w wersji „jedno dziecko” wydawało mi się w zupełności wystarczające. Serio, miałam plan, że teraz będę żyć jak normalna nastolatka… tylko z wózkiem.

Ale jak to w życiu bywa – człowiek planuje, a los się śmieje. I tak oto, dwa lata później, znów byłam w ciąży. Bez planowania, bez wielkich marzeń i przygotowań. Ot, klasyczna wpadka.

I co miałam zrobić? Nie było odwrotu – trzeba było przeżyć drugą rundę.


Skurcze i tramwajowa eskapada

Kiedy poczułam pierwsze skurcze, tym razem podeszłam do sprawy „profesjonalnie”. Już wiedziałam, że to nie niestrawność ani „pewnie przejdzie”. Nie, ja już znałam ten ból.

Była noc, więc trochę się pomęczyłam w domu, budząc co chwila ojca dziecka, żeby też poczuł „uroki” akcji porodowej. Niech chłop też coś przeżyje, prawda? On przewracał się na drugi bok i mamrotał coś w stylu „śpij, to ci przejdzie”. A ja złożyłam w duchu przysięgę, że mu się to zapamięta.

Rano zadzwoniłam do mamy, żeby została z moim synkiem, a ja… w tramwaj. Tak, serio. W tramwaj, jak do pracy albo na zakupy. Jechałam do szpitala jakby nigdy nic, podczas gdy połowa pasażerów modliła się, żebym nie urodziła obok nich na siedzeniu.


Rejestracja i deja vu

Wchodzę do rejestracji. Grzecznie się przedstawiam, a pani z papierami pod nosem:
– „A pani to przypadkiem nie była u nas dwa lata temu?”

– „Byłam” – odpowiadam.

A ona: – „O nie…”

I w te pędy wyszła.

Powiem Wam, że w tamtym momencie poczułam się jak gwiazda. Nie taka z czerwonego dywanu, bardziej z listy „osób niepożądanych”. Tak jakby moja pierwsza wizyta odcisnęła taką traumę, że mieli moje zdjęcie na ścianie z napisem: „Uwaga, pacjentka wysokiego ryzyka – psychicznego”.


Szeptanki w korytarzu

Po chwili wróciła z lekarką. Stanęły w drzwiach, spojrzały na mnie, zaszeptały coś między sobą, po czym… wyszły.

Czułam się jak w filmie. Wiecie, ta scena, kiedy bohater wchodzi do baru, a wszyscy milką i zaczynają gadać o nim za plecami. Tylko u mnie zamiast pianina, były odgłosy porodówki.


Lekarz bohater

Po chwili przyszedł lekarz. Spojrzał na mnie i powiedział:
– „Wie pani co… ja już skończyłem swój dyżur. Ale zostanę z panią, bo… no… wszyscy trochę się pani boją”.

I to był moment, kiedy po raz pierwszy od długiego czasu miałam ochotę się śmiać. Wyobraźcie sobie: 20-letnia ja, z brzuchem jak balon, a obok facet w kitlu, który deklaruje, że zostaje tylko dlatego, że reszta uciekła.

Ten lekarz to był anioł. Rozmawiał ze mną, żartował, uspokajał. Gdyby nie on, pewnie znów byłabym postrachem całego oddziału. A tak? Poczułam, że można rodzić inaczej – z poczuciem humoru.


Poród w wersji light

Skurcze były, wiadomo. Ból też, nie ma co ściemniać. Ale tym razem atmosfera była jak na dobrej imprezie. Lekarz sypał dowcipami, ja mu odpowiadałam, śmialiśmy się w przerwach między parciem.

Przy pierwszym porodzie wrzeszczałam jak syrena alarmowa, a tu… serio, byłam spokojna, uśmiechnięta, nawet wdzięczna. Można powiedzieć: „Eliza w wersji light”.


Trauma pielęgniarek

Nie myślcie jednak, że pielęgniarki były wyluzowane. O nie. One dalej patrzyły na mnie jak na bombę zegarową. Podejrzewam, że miały PTSD po pierwszym porodzie. Każde moje westchnienie traktowały jak preludium do katastrofy.

Ale tym razem się zdziwiły. Zamiast darcia się na cały oddział, żartowałam i współpracowałam. Zamiast rzucać wiązanki, rzucałam suchary.


Ojciec roku – wersja „tło”

A ojciec dwójki dzieci? Niby był, ale jakby go nie było. Siedział w cieniu, nie wychylał się. Podejrzewam, że sam bał się odezwać – i słusznie.

Widzicie, po pierwszym porodzie dostał ode mnie taki „feedback”, że wiedział: lepiej siedzieć cicho niż zgrywać bohatera. Tym razem ja byłam na pierwszym planie – on statystą.


Finał z uśmiechem

I tak, po kilku godzinach, urodziłam córkę. Z uśmiechem. Serio. Nawet lekarz powiedział:
– „Pierwszy raz widzę, żeby ktoś się śmiał przy porodzie”.

A ja na to: – „Panie doktorze, to nie ja – to pan”.

I taka jest prawda. Dzięki niemu ten poród zapisał się w mojej pamięci nie jako horror, ale jako… komedia romantyczna w wersji szpitalnej.


Morał z tej bajki

Po drugim porodzie wiedziałam jedno: każdy poród to inna historia. Pierwszy był survival horrorem, drugi – stand-upem z lekarzem w roli głównej.

I choć wtedy myślałam, że już wszystko wiem i że trzeci raz będzie „z górki” – to los miał dla mnie jeszcze jedną lekcję.

Ale to już historia na kolejną część.


👉 A Wy? Czy za drugim razem było Wam łatwiej, czy życie znów pokazało, że z porodami nie ma żartów?

Posted in , ,

Dodaj komentarz