Od kiedy pamiętam, w moim domu unosił się zapach wódki. Był jak niechciany lokator, jak duch, który przesiąkał firanki, ubrania i włosy. Nie znałam innej codzienności. Wchodziłam do kuchni, a on już tam był. Czasami próbowałam go zagłuszyć – świeżo ugotowanymi ziemniakami, zupą, smażonym mięsem – ale on i tak wygrywał. Wżerał się w ściany, w meble, we mnie. Był ze mną w szkole, kiedy nauczyciel pytał, dlaczego znowu jestem zamyślona. Był ze mną w łóżku, kiedy próbowałam zasnąć, licząc owce, a nie wyzwiska dochodzące zza ściany. I był ze mną w chwilach, gdy najbardziej pragnęłam ciepła i przytulenia – zamiast tego dostawałam chaos, śmiech nie do końca trzeźwy, a potem ciszę pełną zawodu.

Mama była piękną kobietą. Elegancką, czystą, przebojową. Miała w sobie coś, co przyciągało ludzi – błysk w oku, poczucie humoru tak podobne do mojego, że nieraz płakałyśmy ze śmiechu do późnej nocy. Była moją najlepszą przyjaciółką i największym koszmarem w jednym ciele. I w tym właśnie tkwiła moja największa rana: kochałam ją tak bardzo, że każde jej potknięcie, każdy kieliszek więcej wbijał mi nóż prosto w serce. A ja uczyłam się żyć z tym bólem tak, jak uczy się żyć z blizną – na początku boli przy każdym ruchu, potem zostaje tylko drętwienie, a później, gdy dotkniesz, czujesz pustkę, która już na zawsze będzie twoja.

Pamiętam dzień, kiedy powiedziała: „Ja już tu nie wrócę”. Słońce świeciło przez okno, ja obierałam ziemniaki na obiad. Miałyśmy je z siostrą zjeść razem, czekając na tatę, który pracował kilkaset kilometrów dalej. Byłam jeszcze dzieckiem, ale w tamtej chwili poczułam się dorosła. Obiecałam ziemniaki, a zamiast tego dostałam pustkę, której nie potrafiłam zasypać. Na początku myślałyśmy, że to kolejny epizod, że znowu się napiła, a potem wróci. Ale nie. Tym razem nie wróciła. Znalazła sobie kogoś starszego o trzydzieści lat. Kogoś, kto miał dzieci w jej wieku. Z perspektywy czasu wiem, że nie chodziło o miłość. Chodziło o alkohol. O miejsce, gdzie butelka była zawsze pełna i gdzie nie musiała się wstydzić tego, kim się stała.

Tata nigdy nie zabronił nam jej odwiedzać. Nie wiem, czy to było dobre, czy złe. Wtedy myślałam, że dobrze – bo mogłam ją widywać, mogłam mieć chociaż kawałek mamy. Ale ten kawałek był skażony libacjami, krzykami, padaczkami alkoholowymi. Byłam dzieckiem, a siedziałam przy stole, gdzie dorośli oblewali każdy dzień, jakby to była najważniejsza uroczystość. Widziałam, jak alkohol odbierał jej twarz – piękna kobieta powoli zamieniała się w karykaturę samej siebie. A ja… ja tylko chciałam mieć mamę. Tę prawdziwą, tę, z którą można było się śmiać, którą można było przytulić. I dlatego tam chodziłam. Nawet jeśli czekało mnie kolejne rozczarowanie, wciąż miałam nadzieję, że może tym razem będzie inaczej.

Był taki czas, kiedy przestała pić. To było po narodzinach mojego pierwszego dziecka. Przez kilka lat miałam mamę taką, jaką zawsze pragnęłam. Pomagała mi, wspierała, była obok. Była ostoją. W tamtych chwilach zapominałam o przeszłości, wierzyłam, że choroba została za nami. Ale gdy mój syn miał około sześciu lat, mama znowu sięgnęła po kieliszek. I wrócił dawny koszmar – może jeszcze gorszy, bo tym razem znałam już smak tego, jak mogłoby być dobrze. To było jak pokazanie komuś raju, a potem zamknięcie drzwi na klucz i wyrzucenie go w piekło.

Czasy się zmieniały, ale alkohol pozostawał taki sam. W latach 80. lał się strumieniami. Piło się z okazji imienin, świąt, urodzin, awansów, pogrzebów i bez okazji. Nikt nie zadawał pytań, każdy miał swoją butelkę, każdy miał swoje powody. Ale mama nie piła jak inni. Mama piła, żeby przetrwać. A może piła, żeby przestać czuć. Nie wiem do dziś. Gdy przeszła na emeryturę, zaczęła się staczać coraz szybciej. Wyprowadziła się z miasta, zerwała kontakty, odzywała się tylko wtedy, gdy trzeźwiała. Każdy telefon, każdy list był jak oddech ulgi, ale i strach – bo wiedziałam, że to tylko chwilowe. Wiedziałam, że zaraz zniknie znowu, że wpadnie w wir, z którego już nie będzie chciała wychodzić.

W pewnym momencie jej życia wylądowała na ulicy. Bezdomna. Zmarznięta, głodna, zapomniana. Odmroziła sobie palce – amputowali je. Byłam wtedy daleko, za granicą, a mimo to starałam się pomóc. Dzięki jednej osobie, która podała jej rękę, i pani z opieki społecznej udało się zorganizować jej roczny pobyt w szpitalu. Myślałam, że to będzie moment przełomu. Rok w czystym miejscu, pod opieką lekarzy. Ale nadzieja jest krucha, kiedy naprzeciw stoi alkoholizm. Pamiętam rozmowę z kobietą z opieki społecznej, która patrząc mi prosto w oczy, powiedziała: „Lekarz psychiatra twierdzi, że nie ma już ratunku. Mama jest nastawiona na autodestrukcję. Proszę, niech pani poszuka pomocy dla siebie. Dla mamy już nic nie zrobimy, ale pani jeszcze można pomóc.”

Te słowa złamały mnie, a jednocześnie były początkiem mojego uzdrowienia. Całe życie próbowałam być ratownikiem. Trzymałam mamę, ciągnęłam ją, kiedy upadała. Stałam jak mur, gotowa chronić ją przed światem. Aż w końcu ktoś powiedział mi, że moja siła nie wystarczy. Że jej nie uratuję, choćbym oddała własne życie. To był moment, w którym po raz pierwszy pomyślałam, że może nie muszę jej zbawiać. Że mogę zbawić samą siebie.

Bałam się mówić o tym głośno. Wstyd, poczucie winy, złość – wszystko mieszało się we mnie. Ale w końcu sięgnęłam po pomoc. Mieszkając w Anglii, zaczęłam szukać psychologów online. Nie czytałam opisów, patrzyłam na zdjęcia. Potrzebowałam zaufać intuicji. Trafiłam na terapeutę, który nie od razu, ale powoli, krok po kroku, zaczął do mnie docierać. To nie było proste. Nie umiałam mówić o sobie. Więc napisałam. Zebrałam w słowa uczucia, wspomnienia, obrazy z mojego życia i wysłałam mu. To był mój sposób na rozmowę, na otwarcie się. I właśnie wtedy narodziła się moja książka. Z bólu, z potrzeby zrozumienia, z pragnienia, by ktoś mi pomógł uporządkować ten chaos.

Mama zmarła w 2024 roku, między czerwcem a lipcem. Znaleźli ją w lesie. Ciało było w takim stanie, że potrzebne były testy DNA, by potwierdzić, że to ona. Pamiętam, że kiedy usłyszałam tę wiadomość, poczułam mieszaninę złości i ulgi. Byłam wściekła – na nią, na siebie, na świat. Ale byłam też spokojna. Wiedziałam, że już się nie męczy. Że w końcu znalazła ciszę, której całe życie szukała w butelce. Zawsze powtarzała, że chce być ze swoją mamą, z Walentyną. I teraz była. Wierzę w to.

Po śmierci mamy poczułam pustkę, której nie da się porównać z niczym innym. Niby wiedziałam, że taki finał jest nieunikniony. Że każdy dzień, każda libacja, każde jej zniknięcie prowadziło dokładnie do tego miejsca. A jednak, gdy usłyszałam o jej śmierci, coś we mnie pękło. Nie było już przestrzeni na nadzieję, na wiarę, że może któregoś dnia zadzwoni i powie: „Wróciłam. Tym razem na zawsze.” Śmierć zamknęła wszystkie drzwi, wszystkie możliwości. Pozostawiła mnie z ciszą, która była cięższa niż wszystkie awantury razem wzięte.

Pierwsze dni były jak sen. Zły, gęsty, z którego nie mogłam się obudzić. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądały jej ostatnie chwile. Czy była sama? Czy czuła ból? Czy zdawała sobie sprawę, że to już koniec? Czy może po prostu odpłynęła, tak jak zasypia się po ciężkim dniu? Nie wiem. Nigdy się nie dowiem. A to niewiedza bolała najbardziej. Była jak drzazga, której nie da się wyciągnąć – tkwiła we mnie i kaleczyła przy każdym ruchu.

Ale obok bólu pojawiło się coś jeszcze. Ulgę trudno wytłumaczyć komuś, kto tego nie przeżył. Kiedy żyjesz latami w ciągłym napięciu, w ciągłym czekaniu na telefon, że stało się coś złego – i nagle ten telefon już nigdy nie zadzwoni – czujesz spokój. Straszny, brutalny spokój. Wiedziałam, że już się nie męczy. Że nie leży pijana na przystanku, że nie marznie w zimie, że nie szuka w butelce tego, czego i tak nigdy nie znajdzie. Wiedziałam, że odnalazła to, czego chciała najbardziej – swoją mamę, Walentynę. Mówiła o tym tak często, że byłam pewna, że jej śmierć nie była tylko końcem, ale też spełnieniem pragnienia, które nosiła w sercu od zawsze.

W tamtym czasie terapia stała się moim ratunkiem. Na początku miałam w sobie opór. Nie chciałam rozmawiać. Każde pytanie bolało jak otwieranie rany, która jeszcze krwawi. Ale z czasem nauczyłam się ufać. Nauczyłam się mówić. A kiedy nie umiałam, pisałam. I te słowa płynęły ze mnie jak rwąca rzeka. Raz pełne gniewu, raz pełne rozpaczy, a czasami wdzięczności za te krótkie chwile, gdy mama była trzeźwa i obecna. Terapeuta powtarzał mi jedno: „To nie była twoja wina.” I w końcu zaczęłam w to wierzyć. Nie od razu. Ale powoli.

Nosimy w sobie ciężary, które nie należą do nas. Dzieci alkoholików dźwigają walizki pełne cudzych grzechów. Walizki tak ciężkie, że czasami wydaje się, że nigdy nie uda się ich odłożyć. Ale można. Potrzebna jest odwaga, żeby przyznać: to nie moje. To nie ja zawiodłam. To nie ja wybrałam butelkę zamiast dziecka. To nie ja porzuciłam rodzinę. To nie ja wolałam obcego mężczyznę i kieliszek zamiast domu, który pachniał ziemniakami i dziecięcym śmiechem. To była jej choroba. Nie moja.

Kiedy to zrozumiałam, zaczęłam oddychać inaczej. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciasny gorset, który dusił mnie od lat. Zaczęłam patrzeć na swoje życie bez filtra wstydu i winy. Zaczęłam czuć, że mam prawo być szczęśliwa. Że mogę śmiać się, kochać, budować coś nowego, nie patrząc wiecznie w przeszłość. Zrozumiałam też, że przebaczenie nie oznacza zapomnienia. Przebaczenie to wybór, że nie pozwolę, by jej decyzje definiowały moje życie. To nie uniewinnienie. To uwolnienie.

Mama I ja



Kiedy wracam myślami do dzieciństwa, widzę siebie – małą dziewczynkę siedzącą na parapecie i patrzącą przez okno. Czekającą na mamę, która obiecała, że wróci. Widzę kuchnię, w której garnek z ziemniakami kipiał, a ja nie miałam serca ich wyrzucić, bo to była moja obietnica – że zrobimy obiad razem. Widzę siebie, jak stoję w drzwiach, gdy wracała pijana, i próbuję zgadnąć, czy będzie śmiech, czy krzyk. Widzę, jak biegnę do niej, kiedy przez chwilę była trzeźwa i pachniała mydłem zamiast alkoholem. I wiem, że w tym wszystkim była miłość. Chora, poraniona, pełna braków, ale była. I to właśnie ta miłość sprawiła, że przetrwałam.

Dziś wiem, że moja historia to nie tylko historia bólu. To też historia nadziei. Bo jeśli ja potrafiłam przejść przez to piekło i znaleźć w sobie siłę, by pisać, by mówić, by nieść tę historię dalej – to znaczy, że każdy może. Każdy, kto kocha alkoholika, musi wiedzieć jedno: to nie jest twoja wina. Nie musisz pić razem z nim, żeby udowodnić, że jesteś lojalny. Nie musisz ratować go kosztem siebie. Masz prawo kochać i jednocześnie stawiać granice. Masz prawo odejść, jeśli to jedyny sposób, by ocalić siebie. I masz prawo szukać pomocy. Bo bez niej można utonąć razem z nim.

Mama nie była potworem. Była kobietą, która się pogubiła. Kobietą, która nie znalazła w sobie siły, by wybrać życie zamiast butelki. Kobietą, którą kochałam i od której uciekałam jednocześnie. Jej choroba zabrała mi dzieciństwo, ale dała mi też coś, czego nie da się kupić – siłę. Siłę, by walczyć o siebie, by nie powielać błędów, by pisać, by mówić głośno o tym, o czym wielu woli milczeć.

Kiedy myślę o niej teraz, widzę ją nie jako alkoholiczkę, ale jako człowieka. Człowieka, który chciał kochać, ale nie potrafił. Człowieka, który bał się bólu, więc topił go w wódce. Człowieka, który na końcu został sam, ale który mimo wszystko nauczył mnie, że nawet w największym upadku można znaleźć lekcję. Ona nie potrafiła się uratować, ale ja mogłam. I zrobiłam to.

Pisząc te słowa, czuję wdzięczność. Nie za to, że piła. Nie za to, że mnie raniła. Ale za to, że dzięki niej wiem, jak ważne jest, by mówić. By nie milczeć, kiedy boli. By szukać pomocy. By dawać nadzieję innym. Moja książka, moje słowa – to nie tylko moja historia. To głos wszystkich dzieci, które siedziały w kuchni, czując zapach wódki zamiast zapachu obiadu. To głos wszystkich, którzy bali się, że nigdy nie będą wystarczający, bo butelka zawsze wygrywała. To głos wszystkich, którzy potrzebują usłyszeć: nie jesteś sam.

Bo ja też nie byłam sama. Nawet jeśli tak się czułam.

Dziś, kiedy patrzę na swoje życie, widzę drogę – wyboistą, bolesną, pełną zakrętów. Ale na końcu tej drogi jest światło. Światło, które sama sobie zapaliłam, idąc krok po kroku, czasem na kolanach, czasem w ciemności. I chcę, żeby każdy, kto czyta te słowa, wiedział: to światło jest też dla ciebie. Możesz je znaleźć. Nawet jeśli teraz wydaje ci się, że siedzisz w ciemnym lesie, z którego nie ma wyjścia – jest ścieżka. Czasem trudno ją dostrzec, ale istnieje.

Mama odeszła. Jej życie skończyło się w samotności, w lesie, z dala od wszystkiego, co mogło ją uratować. Ale moja historia się nie skończyła. Wręcz przeciwnie – dopiero się zaczyna. Bo ja wybrałam życie. Wybrałam miłość, która nie boli. Wybrałam przyszłość, która nie pachnie wódką, ale świeżo skoszoną trawą, zapachem kawy o poranku, śmiechem moich dzieci. Wybrałam siebie.

I jeśli miałabym zostawić wam jedno zdanie, jedno przesłanie, to brzmiałoby tak: nie pozwól, by czyjś alkoholizm odebrał ci prawo do szczęścia. To nie twoja wina. To nigdy nie była twoja wina. A twoja droga może prowadzić do światła. Trzeba tylko uwierzyć, że ono istnieje.

Spoczywaj w spokoju

Posted in ,

Dodaj komentarz