Po siedmiu latach od ostatniego porodu myślałam, że mam to już wszystko za sobą. Dzieci większe, dom ogarnięty, ja w końcu trochę spokojniejsza. Wtedy życie, jak to życie, postanowiło mnie zaskoczyć. Bo kiedy kobieta zaczyna mówić, że ma plan — los otwiera chipsy, siada wygodnie i mówi: „patrzmy, co z tego wyjdzie”.
Byłam dwa lata w związku z człowiekiem, z którym dobrze mi się rozmawiało, śmiałam się przy nim i czułam, że wreszcie nie muszę niczego udowadniać. Wzięliśmy ślub, i dosłownie zaraz po nim dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Brzmi pięknie? Pewnie tak, ale w mojej głowie to była mieszanka paniki, zaskoczenia i lekkiego buntu. Nie planowałam kolejnego dziecka. Przez problemy z mięśniakami brałam antykoncepcję, ale lekarz kazał mi ją na chwilę odstawić, żeby zobaczyć, jak te mięśniaki się zachowają. No i proszę — zachowały się po swojemu.
Kiedy zobaczyłam test, nie poczułam radości. Raczej zmęczenie. Myśl: „znowu?”. W moim wieku, po tylu przejściach, z bagażem doświadczeń i zaufaniem do facetów na poziomie „minus dwa”? To nie była bajkowa wiadomość. Bałam się. Nie tyle ciąży, co życia po niej. Wiedziałam, jak to jest zostać samą, i nie miałam ochoty przez to znowu przechodzić.
Ale mój mąż (tak, ten, z którym dopiero co powiedzieliśmy sobie „tak”) zachował się dokładnie tak, jak powinna zachować się druga połowa. Powiedział: „będzie dobrze, przejdziemy przez to razem”. I to „razem” okazało się prawdziwe. Bo po raz pierwszy w moim życiu faktycznie nie musiałam wszystkiego dźwigać sama.
Po porodzie to on przejął inicjatywę. Zajmował się maluchem, kąpał go, przewijał, wstawał w nocy. Nie pytał, „czy pomóc”, tylko robił. I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o wielkie słowa, tylko o codzienną obecność. Ja mogłam po prostu… być. Nie supermamą, nie perfekcyjną panią domu, tylko zwykłą kobietą, która po latach walki mogła w końcu złapać oddech.
Najmłodszy syn to dziecko, które przyszło w momencie, kiedy byłam już kimś innym. Starsza, spokojniejsza, bardziej świadoma. Już nie szukałam potwierdzenia, że potrafię być mamą. Już nie bałam się, że wszystko zepsuję. Wiedziałam, że nie ma idealnego rodzicielstwa, są tylko ludzie, którzy próbują jak potrafią.
Od początku był inny niż jego rodzeństwo. Bardziej otwarty, kontaktowy, błyskotliwy. Wyrósł między dorosłymi, więc z dziećmi w jego wieku czasem trudno mu się dogadać. Ale z dorosłymi? Potrafi rozmawiać o wszystkim. Ma w sobie tę ciekawość świata, której ja zawsze mu zazdrościłam — zadaje pytania, słucha odpowiedzi i naprawdę je przetwarza.
Z wiekiem zauważyłam, że nie tylko odziedziczył po nas cechy, ale też stworzył z nich coś własnego. Ma po mnie poczucie humoru, tę lekkość w mówieniu rzeczy na głos, których inni nie mają odwagi powiedzieć. Po ojcu ma spokój i logikę. I może właśnie dlatego tak dobrze się z nim rozumieją.
Ja tym razem byłam inną matką. Obserwującą, mniej wtrącającą się. Nauczyłam się odpuszczać. Wiedziałam już, że nie muszę wszystkiego kontrolować, że czasem warto pozwolić dziecku zrobić po swojemu, nawet jeśli efekt nie będzie idealny. I o dziwo — ten spokój przyniósł efekty. Nie musiałam krzyczeć, nie musiałam karać. Wystarczyła rozmowa.
Nie znaczy to, że byłam idealna — raczej wreszcie realna. Czasem miałam gorsze dni, czasem odzywały się stare nawyki, ale nie dawałam im rządzić. Wiedziałam, że dziecko widzi wszystko, nawet wtedy, gdy myślimy, że coś ukrywamy. Więc starałam się być dla niego przykładem, ale takim prawdziwym, z potknięciami, z błędami, z „przepraszam” na końcu zdania.
Patrząc dziś, widzę, że wychowanie najmłodszego było spokojniejsze, ale też dojrzalsze. Mniej reakcji, więcej zrozumienia. Mniej gniewu, więcej dialogu. W domu nie było już atmosfery nieustannej walki. Może dlatego, że ja już nie miałam w sobie tej potrzeby ciągłego udowadniania.
Najmłodszy syn jest dzieckiem, które od początku wiedziało, czego chce. Cierpliwy, ambitny, uparty. W szkole osiąga świetne wyniki, mimo że angielski nie jest jego pierwszym językiem. Dąży do celu, nie zraża się, nie poddaje. A jednocześnie potrafi być empatyczny, wrażliwy, uważny na innych.
Czasem, kiedy go obserwuję, łapię się na tym, że uśmiecham się sama do siebie. Nie dlatego, że jestem z siebie dumna, tylko dlatego, że po latach prób, błędów i krzyków — wreszcie nauczyłam się po prostu być obok. I to wystarczyło.
Nie wiem, czy to dojrzałość, czy zwykłe zmęczenie, ale przy trzecim dziecku przestajesz gonić za perfekcją. Wiesz już, że życie to nie konkurs na najlepszą matkę roku. To codzienność, w której czasem coś się rozleje, czasem coś się nie uda, ale świat się od tego nie kończy.
Z najmłodszym nauczyłam się jednej ważnej rzeczy — że kontrola nie daje bezpieczeństwa, a zaufanie nie oznacza słabości. I może dlatego właśnie z nim mam największy spokój.
Nie będzie tu morałów, bo jeszcze przyjdzie czas na podsumowania. Ale wiem jedno – to dziecko przyszło wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam przypomnienia, że życie nie kończy się na lękach. Czasem to, czego się najbardziej boisz, okazuje się dokładnie tym, co miało się wydarzyć.
recent posts
- Pl/EN LADYBUG W UK – ODCINEK KOLEJNY/ Next chapter
- Pl/EN Pomogą Ci, pomogą… ale policzą prowizję. Moje londyńskie przebudzenie./They Help You… Until They Don’t. My First Big London Lesson.
- Pl/EN Dwa dni, jedna nastolatka, zero logiki. Czyli jak policja przywiozła mi dziecko znajomych, a UK system znowu pokazał klasę/ How the Police Dropped a Child at My Door and the UK System Fell Asleep Again
about
Posted in bez filtra, Lifestyle Humor / Anegdoty Samochody po mojemu, macierzyństwo, trudne tematy, życie
Dodaj komentarz