Najstarszy syn znowu przeciera szlaki. Jak zawsze.
Pierwszy się urodził, pierwszy miał mnie młodą i głupią, pierwszy dostał w tyłek, pierwszy wszystko „na testach”, bo przecież matka wtedy dopiero poznawała, że „dziecko” to nie jest wersja mini dorosłego, tylko bardziej nieprzewidywalna wersja kota z ADHD.
No i teraz znowu pierwszy – pierwszy, który się wyprowadził.
I wiecie co?
Ja niby się cieszę, że radzi sobie w życiu, że dorósł, że żyje po swojemu.
Ale gdy nie odzywa się kilka dni, to zaczynam się zastanawiać, czy on tam na pewno jeszcze żyje, czy już może ma amnezję i zapomniał, kto mu podawał mleko o 3:00 w nocy.
Nie dzwoni, nie pisze. Czasem krótkie: „mamo, wszystko dobrze”.
I ja wiem, że dobrze. Ale ta cisza między jednym „dobrze” a drugim potrafi drzeć człowieka od środka.
Bo on tam w świecie dorosłych, a ja tu, w świecie matek po czterdziestce, które niby ogarniają, ale jednak trochę nie.
Wiecie, jak to jest? W domu nadal mąż, córka i najmłodszy, a jednak coś się przesunęło.
Jakby ktoś wyjął z pokoju dźwięk. Niby wszystko na miejscu – talerze, ręczniki, skarpetki, które i tak zostawia w praniu nie do pary – ale brakuje tego jednego tonu.
Cisza niby piękna, ale jak się wsłuchasz, to słyszysz własne myśli, a one nie zawsze są przyjemne.
Kiedyś jego pokój był epicentrum życia.
Teraz wygląda jak muzeum poświęcone mojej byłej cierpliwości.
Zostawił puste półki, dwa kable, których nikt nie wie od czego są, i zapach perfum, który pachnie jak „mamo, daj na paliwo”.
Oczywiście, że jestem dumna.
Ale czasem mam ochotę wsiąść w samochód, zapukać do jego drzwi i powiedzieć:
„Cześć, to ja, ta kobieta, która przez 18 lat znała Cię lepiej niż Google – może chociaż powiesz, czy żyjesz?”
Najgorsze, że on mi teraz wysyła zdjęcia obiadu, który sam ugotował.
I niby powinnam być dumna, ale jak widzę, że jego talerz wygląda lepiej niż mój, to mnie aż skręca.
Mówię mężowi:
– Patrz, zrobił carbonarę!
A mąż:
– No i co?
A ja:
– A ja przez 18 lat mogłam tylko robić kanapki z serem, bo „nie lubię sosu, mamo”.
Ironia losu.
Wiem, że dorósł. Wiem, że tak trzeba.
Ale nikt nie przygotowuje matek na etap, kiedy dziecko wychodzi z domu i zostawia po sobie echo.
Bo przecież to był ten sam chłopak, który jeszcze niedawno wrzeszczał, że nie ma czystych spodni, a teraz ma mieszkanie, pracę i nie potrzebuje mnie do prania.
Halo! Ja mam dyplom z odplamiania ketchupów! A on nawet nie zadzwoni, żeby zapytać, jak się pierze czarne.
Mój mąż oczywiście reaguje spokojnie. Jak zawsze.
Ja siedzę i analizuję, dlaczego syn nie zadzwonił od czterech dni, a on mówi:
– Daj mu spokój, pewnie zajęty.
Tak, bo „zajęty” to teraz nowy kod na „żyję, ale nie mam czasu ci powiedzieć, że żyję”.
I wiecie, co jest najlepsze?
Najmłodszy patrzy na to wszystko i mówi:
– Mamo, nie martw się, ja się nigdy nie wyprowadzę.
A ja w środku myślę: kocham cię, dziecko, ale jednak nie zapeszaj. 😅
Bo jak człowiek przeżyje pierwszy raz, że ktoś z jego dzieci opuszcza gniazdo, to ma mieszane uczucia.
Z jednej strony duma, z drugiej – pustka.
Z trzeciej – ta mała, cicha nadzieja, że może wróci, chociażby po pranie.
Córka oczywiście ma swój komentarz:
– Mamo, on po prostu dorósł.
No pewnie, tylko czemu ja czuję się, jakby ktoś mi wyciął kawałek codzienności?
Zresztą córka zawsze mądrze gada, dopóki nie przypomnę jej, że ona też kiedyś będzie się pakować.
Wtedy mówi:
– No dobra, to ja jednak zostanę.
A mąż… on się cieszy.
Wiecie dlaczego? Bo teraz może w końcu znaleźć swoje skarpetki.
Bo wcześniej połowa domu była w stanie wiecznego chaosu, a teraz mamy przestrzeń.
Przestrzeń, która pachnie wolnością i… detergentem.
Ale w tym wszystkim jest coś pięknego.
Bo po czterdziestce człowiek nagle zaczyna mieć myśli w stylu:
„Okej, dzieci wychodzą w świat. To może teraz ja też?”.
Nie w sensie „pakuję walizkę i jadę w Bieszczady”, tylko bardziej – zaczynam znowu być sobą.
Tylko, że po 40-tce bycie sobą to już nie brzmi jak przygoda.
To brzmi jak:
„Dziś pójdę spać przed północą, bo rano bolą plecy”.
Albo:
„Zrobię coś dla siebie – np. kawę w spokoju, bez wyrzutów sumienia”.
Człowiek po 40-tce żyje między młodością a rozsądkiem.
Mózg jeszcze mówi: „idziemy tańczyć!”, a kolana: „idź ty sama”.
Lustro mówi: „zrób coś ze sobą”, a portfel odpowiada: „nie tym razem, królowo życia”.
I tak sobie żyjesz między „jeszcze mogę” a „już nie chcę”.
Między spontanicznością a kalkulacją.
Między marzeniem o nowych wyzwaniach a chęcią, żeby ktoś Ci wreszcie dał święty spokój.
Po 40-tce zaczynasz też zauważać, że większość Twoich rozmów zaczyna się od słowa „kiedyś”.
„Kiedyś mogłam nie spać trzy noce z rzędu”.
„Kiedyś miałam talię”.
„Kiedyś jadłam po 22 i żyłam”.
A teraz?
Teraz po 22 nawet herbata z cytryną to ryzyko.
Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze?
Że po 40-tce już nie musisz nikomu nic udowadniać.
Nie musisz być idealna, gładka, zawsze uśmiechnięta.
Możesz być sobą. Z humorem, z cellulitem, z historiami, które by nie przeszły przez cenzurę Instagrama.
I może właśnie o to chodzi.
Żeby w końcu przestać gonić za młodością i zamiast tego zacząć celebrować rozsądek – taki z przymrużeniem oka.
Bo młodość to fajny etap, ale niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która chciałaby znowu przeżywać dramat, że on nie odpisał przez trzy godziny.
Teraz czekam, aż mój najstarszy w końcu zadzwoni.
A jak nie, to i tak wiem – radzi sobie.
Bo przecież ja go wychowałam.
I jeśli nauczyłam go czegokolwiek, to tego, że zawsze może wrócić.
Choćby po pranie. 😅
A Wy — pamiętacie ten moment, gdy Wasze dziecko pierwszy raz się wyprowadziło?
Duma czy lekki szok? A może jedno i drugie w tym samym kubku z kawą? ☕

Dodaj komentarz