👇scroll down for English 👇

🇵🇱

Nie wiem, jak u was, ale u mnie to już niemal tradycja.
Jeszcze nie ma nawet zapachu pierników w powietrzu, a ja już czuję to znajome ukłucie smutku, które zaczyna się niewinnie — gdzieś w środku, w okolicach serca — a potem rośnie z każdym dniem.
To nie jest taki smutek, że chce mi się płakać.
To raczej taki stan, jakby dusza po cichu ziewała i mówiła: „serio, znowu to?”.
Co roku o tej porze ogarnia mnie coś pomiędzy nostalgią, tęsknotą i totalną niechęcią do wszystkiego, co ma kształt bombki.

Nie wiem, czy to kwestia braku pełnej rodziny przy jednym stole, czy może zwyczajnie dorosłość odbiera mi część tej świątecznej magii.
Ale jedno wiem na pewno — grudzień i ja nie jesteśmy już w najlepszych relacjach.
Kiedyś lubiłam ten czas.
Czekałam na śnieg, pierogi, kolędy, ten dziwny spokój, który panował w domu, gdy mama nakrywała stół, a ja z rodzeństwem szukaliśmy prezentów po szafkach.
Teraz, zamiast spokoju, czuję napięcie.
Zamiast radości — obowiązek.
A zamiast magii — Excel w głowie: prezenty, praca, rachunki, loty, grafiki, plan urlopu, plan życia.

I tak, wiem, że to brzmi jak narzekanie.
Ale może czasem trzeba ponarzekać, żeby oczyścić głowę?
Bo przecież nikt normalny nie chodzi cały rok uśmiechnięty jak w reklamie Coca-Coli.
Zwłaszcza w grudniu.

W tamtym tygodniu moja córka poleciała na tydzień do Polski, odwiedzić przyjaciółkę.
Niby nic.
Tylko tydzień, przecież nie na zawsze.
Ale gdy zobaczyłam, jak znika za bramkami, nagle coś we mnie pękło.
Nie wiem, może to to, że w jej plecaku było więcej życia niż w moim sercu tego dnia.
A może po prostu przypomniało mi się, jak to jest żegnać kogoś, kto był twoim całym światem.

Wracając do domu z lotniska, poczułam ten znajomy ciężar — taki, którego nie da się zrzucić herbatą ani Netflixem.
I wtedy pomyślałam:
„Może ja też powinnam kogoś odwiedzić?”.
I odpowiedź przyszła sama: syna.

Przecież nie widziałam go od świąt.
Cały rok.
Czas uciekł, jakby ktoś przyspieszył film.
Tyle się działo – praca, życie, tysiąc codziennych drobiazgów.
A jednak w tej całej gonitwie zapomniałam o jednym – że dzieci dorastają szybciej, niż zdążysz powiedzieć „zadzwonię jutro”.

Nie będę udawać, że jesteśmy idealną rodziną.
Z synem czasem się kłócimy, czasem nie rozumiemy, ale tęsknię.
Bo matka tęskni nawet wtedy, gdy wczoraj się złościła.
To taka wrodzona choroba serca – nieuleczalna i, o dziwo, potrzebna do życia.

Dzień przed wylotem córki chodziłam jak duch.
Mąż pytał, co się dzieje.
A ja tylko wzdychałam.
Bo jak wytłumaczyć, że nic się nie dzieje, a jednak wszystko się dzieje?
Wieczorem siadłam z nim przy herbacie i powiedziałam:
– Wiesz co? Ja chyba muszę polecieć do syna.
Nie „chcę”, tylko właśnie „muszę”.
Bo to nie była decyzja z głowy, tylko z serca.

Spojrzał na mnie i powiedział spokojnie:
– To leć.

I wtedy coś się we mnie odblokowało.
Jakby ktoś otworzył okno w duszy i wpuścił powietrze.
Usiadłam do komputera, zarezerwowałam lot, hotel, wszystko w pół godziny.
I wiecie co? Wcale nie czułam ulgi.
Poczułam raczej mieszankę strachu, ekscytacji i tego dziwnego uczucia, że robię coś, co powinnam była zrobić dawno temu.

Dlaczego hotel, a nie u niego?
Bo on mieszka z dziewczyną i mają mieszkanie wielkości pudełka po butach.
Nie chcę im wchodzić w rytm.
Poza tym, ja jestem z tych, co o siódmej rano piją kawę i gadają do ściany,
a młodzi pewnie o tej porze dopiero kończą scrollować TikToka. 😅
Więc hotel to złoty środek.
Oni mają spokój, a ja mam łóżko, w którym nikt nie chrapie.

Syn się ucieszył. Powiedział, że przyjedzie po mnie na lotnisko.
Powinno być dobrze.
A jednak coś we mnie nadal niepokoi.
Może to strach przed lotem – bo nienawidzę latać.
Może świadomość, że znowu zobaczę swoje dziecko, które już dawno nie jest dzieckiem.

Bo wiecie, to dziwne uczucie.
Patrzysz na niego i widzisz dorosłego człowieka, który ma swoje życie, swoje decyzje, swoje błędy.
A w środku wciąż widzisz tego małego chłopca, który mówił:
„Mamo, a ty zawsze będziesz mnie kochać?”.
I wtedy czujesz, że owszem, będziesz.
Zawsze.
Tylko już inaczej.

Ja generalnie jestem człowiekiem pełnym sprzeczności.
Nie lubię latać, ale jeździć też nie.
Boję się wysokości, ale zawsze wybieram miejsce przy oknie.
Nie lubię tłumów, ale uwielbiam obserwować ludzi.
I choć mój mąż śmieje się, że jestem „żyjącym paradoksem”, to ja myślę, że to najlepsza definicja życia.
Bo przecież każdy z nas jest trochę odważny i trochę przestraszony.

Z Katowic do Londynu są tylko dwa loty dziennie – rano i o 17.
I wiecie, jak to jest z fobiami – człowiek wybiera mniejsze zło.
Wolę wstać o świcie i jechać pół godziny z Dąbrowy niż wracać po ciemku dwie godziny autem.
Ciemność to mój trzeci wróg, zaraz po turbulencjach i ludzkiej głupocie. 🤣

Ale mimo tych wszystkich obaw, czuję, że to dobra decyzja.
Bo tęsknota też potrzebuje zamknięcia.
Potrzebuje dotyku, spojrzenia, zwykłego „cześć, jak ty wyglądasz, przytyłeś?”.
Nie można całe życie kochać ludzi przez telefon.

Sobota będzie nerwowa.
Będę pakować się trzy razy, sprawdzać dokumenty pięćdziesiąt,
a i tak zapomnę szczotki.
Wieczorem nie zasnę.
Ale jak w niedzielę zobaczę jego twarz – wiem, że wszystko się ułoży.
I może wtedy nawet ta świąteczna melancholia trochę odpuści.

Bo może ta cała magia świąt nie jest w prezentach,
tylko w tych chwilach, gdy czujemy, że jeszcze mamy kogoś, dla kogo warto się bać, tęsknić i wracać.

I wiecie co? Może właśnie to jest moje lekarstwo na przedświąteczną chandrę.
Nie udawanie, że jest dobrze.
Tylko pozwolenie sobie na to, żeby nie było dobrze.
Na bycie człowiekiem, który tęskni, który się boi, który czeka.
Bo to też jest część życia.
Czasem najpiękniejsza.

Tęsknota to nie słabość. To dowód, że wciąż potrafimy kochać.
Missing someone isn’t weakness – it’s proof that we still know how to love.



🇬🇧

I don’t know how it is for you, but for me – it’s practically tradition by now.
There’s not even a hint of gingerbread in the air yet,
and I can already feel that familiar ache sneaking up on me —
quietly, politely, like an uninvited guest who plans to stay too long.

It’s not the kind of sadness that makes you cry.
It’s the kind that sits in your chest like a heavy cat – you can’t move, you can’t breathe,
but somehow you don’t want it to leave either.
I call it my annual pre-Christmas melancholy.

I’m not sure if it’s because my family isn’t all together anymore,
or maybe because adulthood replaced excitement with exhaustion.
But December and I — we’re not best friends anymore.
When I was younger, I loved it: the snow, the smell of baking,
the chaos before Christmas Eve that somehow always turned into warmth.
Now I feel tension instead of joy.
Deadlines instead of carols.
And the only list I make these days is the one with bills.

People say it’s “the most wonderful time of the year.”
Sure — if you’re an elf.
For the rest of us, it’s the season of pretending.
Pretending to be cheerful, pretending to have it all together,
pretending to be one of those smiling families from the supermarket commercials.

Last week, my daughter flew to Poland to visit her best friend.
Nothing big — just a week.
But when I watched her disappear past the security gate,
it felt like a small piece of me went with her.
That quiet ache of love you can’t explain —
the one only mothers understand.

Driving home, I kept thinking:
“When was the last time I visited someone I love?”
And then it hit me — my son.
Almost a year since I last saw him.
An entire year swallowed by work, laundry, and all the “I’ll call tomorrow” promises.

Don’t get me wrong — we’re not some perfect fairytale family.
We argue, we disagree, we drive each other crazy.
But I miss him.
Because that’s what mothers do — we miss them even when they annoy us.
Even when they forget to text back.
Even when they say, “Mum, I’m fine.”

The day before my daughter’s flight, I was acting weirdly quiet.
My husband kept asking what was wrong.
How do you explain that nothing’s wrong but everything feels wrong?
That’s motherhood in one sentence.

That evening, I sat down and said:
“I think I need to fly to see our son.”
Not “I want to,” but I need to.
Because sometimes it’s not logic — it’s instinct.
And he just said:
“Then go.”

So I did.
I booked the flight, the hotel, everything in half an hour.
And no, I didn’t feel instant relief.
What I felt was this weird mixture of fear, excitement, and something that tasted like hope.

Why a hotel?
Because my son lives with his girlfriend in an apartment the size of a large closet.
I don’t want to be in the way.
Besides, I wake up early, drink coffee, and talk to the walls —
they probably sleep till noon and talk to each other. 😅
So yes, a hotel.
They get peace, I get silence, everyone wins.

He was happy. Said he’d pick me up at the airport.
Everything should be fine.
But something inside me still feels uneasy.
Maybe it’s the flight — I hate flying.
Maybe it’s that strange mix of joy and fear that comes before you see your child again —
the one who once wore superhero pajamas and said, “Mum, don’t ever grow old.”

I’m a bundle of contradictions.
I hate flying but I love travelling.
I fear heights but always choose the window seat.
I can’t stand noise but love watching people.
My husband says I’m “a living paradox.”
I call it being human.

From Katowice to London, there are only two flights per day – morning and 5 p.m.
And since driving for two hours in the dark is my personal nightmare,
I picked the dawn flight instead —
half an hour from Dąbrowa to the airport, zombie mode activated. 🤣

And despite the nerves, I know it’s the right decision.
Because missing someone is a quiet kind of pain,
and sometimes, the only cure is to see them again.

Saturday will be chaos — packing, unpacking,
checking my passport fifty times, forgetting my toothbrush anyway.
And I won’t sleep.
But on Sunday, when I see his face — it will all make sense again.

Maybe that’s the real meaning of Christmas for me now.
Not gifts. Not lights. Not perfect dinners.
Just love — messy, honest, unfinished love.
The kind that makes you buy a last-minute ticket
just to say, “Hey, I missed you.”

And maybe this is what healing looks like —
not pretending you’re okay, but admitting that you’re not.
Because sadness isn’t the opposite of joy —
it’s the proof that joy once existed.

Posted in , , , , ,

Dodaj komentarz