• Opowieść o zwykłym dniu, różnicach między partnerami i odkrywaniu spokoju w codzienności. Psychologia ciszy, relacje i małe refleksje.

    🇬🇧 A story about an ordinary day, the differences between partners, and discovering calm in everyday life. The psychology of quiet, relationships, and small reflections.

    👇scroll down for English 👇

    Wiesz, są takie dni, które niczym się nie wyróżniają.
    Takie, które mijają spokojnie, cicho, jakby ktoś wyciszył cały świat jednym małym pokrętłem.
    Dzisiaj był właśnie taki dzień.

    Z jednej strony — niby nic wielkiego. Piątkowy poranek, deszcz bębniący w okna, sztorm, który tak naprawdę był tylko wymówką, żeby nie wychodzić z domu.
    Z drugiej strony — dla mnie to był dzień odkryć.
    Takich niewypowiedzianych, ledwo uchwytnych, jak te myśli, które pojawiają się tylko wtedy, gdy nagle… zwolnisz.

    Co samo w sobie jest dla mnie zdarzeniem tak rzadkim, że powinnam je chyba zapisać w kalendarzu jako święto narodowe.

    Bo ja ogólnie nie umiem „nic nie robić”.
    To dla mnie nienaturalne jak chodzenie tyłem albo jedzenie zupy widelcem.
    Moje ciało może siedzieć, ale głowa nigdy nie siedzi spokojnie.
    W niej zawsze coś się kręci: a może posprzątać? A może ugotować? A może to, a może tamto? A może, może, może…
    Może ja powinnam mieć etat w dziale „martwienie się o wszystko”.

    I siedzę tak dzisiaj, w tej naszej ciszy, i patrzę na męża.
    On siedzi jak Budda po modernizacji.
    Spokojny.
    Zrelaksowany.
    Jakby dostał certyfikat w kategorii „Mistrz Odpoczywania”.
    Nic go nie rusza. Auto popsute? No trudno, naprawią, nie naprawią — zobaczymy. Pada? No nie pójdziemy na spacer. Koniec tematu.

    A ja?
    Ja oczywiście muszę znaleźć dramat.
    Albo przynajmniej pół dramatyczku.
    Bo jak to tak… siedzieć i nic nie robić?
    Ja od razu czuję ciężar na sercu. Takie poczucie, że coś powinnam.
    Że dzień nie może po prostu być.
    Że trzeba go jakoś usprawiedliwić, podpisać, wytłumaczyć, oprawić w ramkę produktywności.

    To jest moja wewnętrzna presja.
    Taka niewidzialna pani z dzienniczkiem, co stoi nade mną i mówi:
    „No, no, Eliza… a co dziś zrobiłaś? A jak nic? To po co żyjesz?”

    I tak sobie myślę, ile lat mi zajęło, żeby zrozumieć, że to nie jest normalne.
    Że normalne jest właśnie to, co robi mój mąż:
    umieć odpoczywać bez wyrzutów sumienia.

    Dzisiaj patrzyłam na niego jak na człowieka z innej planety.
    Taki spokojny, taki opanowany, taki „nic mnie nie ruszy”.
    Szczególnie teraz, kiedy auto po raz kolejny odmówiło posłuszeństwa i znowu trafiło do mechanika.

    Wiecie, co on zrobił?

    Nic.

    Po prostu nic.
    Popatrzył, wzruszył ramionami i wrócił do domu.

    A ja?
    Ja już w głowie miałam czarne scenariusze:
    — a co jeśli znowu nie naprawią?
    — a co jeśli znowu trzeba będzie płacić?
    — a co jeśli to znak, że coś jeszcze walnie?
    — a co jeśli powinnam to ogarnąć inaczej?

    Takie „a co jeśli” potrafi mi zjeść cały dzień, nawet jeśli nic się nie dzieje.

    I tak siedząc dziś na kanapie, popijając kawę (bo życie bez kawy nie ma sensu), zaczęłam sobie układać te myśli.
    Tak bez pośpiechu.
    Bez muszenia.
    Bez tej presji, którą zwykle sama na siebie nakładam.

    I doszłam do jednego wniosku:

    Mój mąż jest dorosły inaczej niż ja.
    I to mi cholernie imponuje.

    On jest dorosły tak… spokojnie.
    Stabilnie.
    Bez tej nerwowej gonitwy w głowie.
    Bez szukania problemów w miejscach, gdzie ich jeszcze nie ma.
    Bez poczucia winy za każdy dzień, który nie był „produktywny”.

    To człowiek, który potrafi powiedzieć:
    „Nic dzisiaj nie zrobiłem… i dobrze mi z tym.”

    A ja?
    Ja tego dopiero się uczę.

    I to jest właśnie ta psychologia ciszy, o której tak mało się mówi.
    Ta, która nie krzyczy motywacyjnymi hasłami.
    Ta, która nie wymaga, żebyś rozwiązała wszystkie swoje traumy w ciągu jednego weekendu.
    Ta, która mówi:
    „Usiądź.
    Oddychaj.
    Zauważ.
    Nie musisz od razu działać.”

    Cisza jest najtańszą terapią, jaką znam.
    A jednocześnie najtrudniejszą.

    Bo w ciszy słyszysz siebie.

    A ja, jak siedzę w tej ciszy, to widzę dwie Elizy.
    Jedną zmęczoną udowadnianiem, że jest coś warta tylko wtedy, kiedy robi.
    Drugą — taką, którą dopiero poznaję.
    Tą, która potrafi zatrzymać się na chwilę i powiedzieć:
    „Kurczę… może ja też mogę odpocząć bez poczucia winy?”

    Wyobrażasz sobie?
    44 lata życia i dopiero teraz odkrywam, że odpoczynek nie wymaga pozwolenia.
    Nie trzeba na niego zasłużyć.
    Nie trzeba mieć listy zadań, które najpierw trzeba odhaczyć.

    Mój mąż wie to od lat.
    I patrząc na niego, widzę coś jeszcze:

    On jest spokojny, bo zna swoją wartość.
    Nie musi nic udowadniać.
    Nie musi być wszędzie.
    Nie musi robić wszystkiego naraz.
    Nie musi być idealny.

    I w tym wszystkim jest jakaś taka… dojrzałość.
    Taka moc, która nie krzyczy, tylko stoi obok i mówi:
    „Jest jak jest.
    Poradzimy sobie.”

    I chyba właśnie to mnie w nim najbardziej wzrusza.
    I przyciąga.
    I uczy.

    Dzisiaj, w tym sztormie, w tej ulewie, w tym totalnie zwyczajnym dniu, poczułam coś dziwnego:

    spokój.

    Taki, który nie przyszedł z zewnątrz.
    Nie miałam czystego domu, posprzątanego zlewu, odrobionych obowiązków.
    Nic takiego.

    To był spokój, który przyszedł z obserwowania drugiego człowieka.
    Człowieka, którego kocham.
    Człowieka, którego podejście do życia jest zupełnie inne niż moje.
    A jednak idealnie pasujące.

    Może dlatego tak dobrze nam razem.
    Może dlatego się dogadujemy.
    Może dlatego, mimo różnic, tworzymy całość.
    Bo gdzie ja biegnę, on stoi.
    Gdzie ja panikuję, on uspokaja.
    Gdzie ja widzę problem, on widzi… dzień, po prostu dzień.

    I wiesz co?

    Taki zwykły dzień, nicniezrobienia, „leniwy dzień”, potrafi czasem powiedzieć więcej o człowieku niż największe życiowe burze.

    A może właśnie dlatego warto czasem nic nie robić.
    Bo w tej pustej przestrzeni nagle widzisz wszystko wyraźniej.

    Dzisiaj zobaczyłam siebie.
    Zobaczyłam jego.
    Zobaczyłam nas.

    I pomyślałam:
    „Może jednak dobrze, że pada.”

    A może kawa?  Maybe coffee?

    Some days look completely ordinary from the outside.
    Quiet. Calm. Rain tapping on the windows as if someone were politely reminding you that the world is still out there, but you don’t need to rush to meet it.

    Today was one of those days.

    A grey morning, a storm outside, the kind of wind that whistles through the gaps and makes you think that maybe—just maybe—the world wants you to stay home.
    So I stayed.
    Not because I planned to.
    Not because I had a day off in my calendar.
    But because life decided for me.

    The car broke again.
    My husband came back on foot, soaked but surprisingly calm, and I knew instantly:
    Okay, today is cancelled.

    And in a strange way… I didn’t mind.

    But let me tell you something: I am not built for “doing nothing.”
    My DNA rejects it like a bad transplant.
    I can sit on the couch physically, but mentally?
    Never.
    My head runs marathons while my body tries to have a coffee in peace.

    There is always something: — the dishes,
    — the laundry,
    — the dinner,
    — anything, everything, whatever.
    If it exists, I will worry about it.

    It’s not even productivity.
    It’s this strange internal pressure, like a little invisible woman in my mind holding a clipboard and asking:

    “Alright, Eliza… what have you achieved today? Nothing? Really?”
    And then she gives me that disappointed teacher look.

    So yes. Doing nothing is not my natural habitat.

    But today, with the storm outside and no chance to go anywhere, I sat down.
    And I watched my husband.

    He was… peaceful.
    Comfortable.
    As if someone had turned down the volume of life around him.
    Calm, almost wise in a way that annoys me and impresses me at the same time.

    The car broke.
    Again.
    He walked home in the rain.
    Again.
    He shrugged his shoulders and made himself a tea.

    Meanwhile, in my head: “What if they can’t fix it? What if it costs more? What if we need the car tomorrow? What if this, what if that, what if the world collapses in the next ten minutes?”

    And he?
    Nothing.
    He just exists.
    Fully.
    Without guilt.
    Without tension.
    Without that chest-tightening feeling that something must be done right now or the earth will stop spinning.

    And I sat there thinking:
    How?
    How does he do that?

    And then I realised something that felt both obvious and revolutionary:

    My husband has a kind of maturity that I’m still learning.

    Not the loud, dramatic, “look-at-me-I’m-growing” type.
    A quiet one.
    Soft.
    Steady.
    The kind that comes from knowing who you are and not needing to prove anything to anyone.

    He can say: “I didn’t do anything today. And that’s okay.”

    And actually mean it.

    Meanwhile, I need emotional permission slips to rest.
    Signed, stamped, approved by three witnesses.

    There is this thing people don’t talk about enough:
    the psychology of silence.
    Not silence as in “nobody’s talking.”
    But silence inside you.

    That stillness where your thoughts don’t chase each other like cats at 3 a.m.
    Where you hear yourself.
    Not the noise, not the guilt, not the pressure—just yourself.

    And I realised something else.

    Silence terrifies me because in silence I hear my truth.

    I hear the years I spent overworking myself.
    The mistakes I made because I rushed.
    The ways I hurt myself without realising it.
    The times I believed my value depended on how much I completed in a day.

    And maybe that’s why I admire my husband so much.
    Because he sits with his silence comfortably.
    Like it’s his friend.
    Like it’s warm, not frightening.

    He knows his worth without proving it every five minutes.
    He doesn’t crumble when plans change.
    He doesn’t panic when something breaks.
    He doesn’t measure his day by productivity.
    He just… is.

    And in that quietness, in that gentle acceptance, there is something beautiful.
    Something strong.
    Something I want to learn.

    Today, with the rain pouring nonstop and the storm howling like an angry old man, I felt something unexpected:

    peace.

    Not the peace that comes from having everything under control—because nothing was.
    Not the peace of a spotless home or finished tasks—because none were done.
    Not the peace of achievement—because the only thing I achieved today was staying warm and drinking coffee.

    It was a different peace.
    A peace that came from allowing things to simply be.

    And for the first time in a long time, I didn’t try to fix the day.
    I didn’t try to make it more productive.
    I didn’t force myself to “use the time wisely.”
    I didn’t fill the silence with noise.

    I just… sat.
    And felt.
    And watched.

    I watched myself.
    I watched him.
    I watched the way we fit together even though we are so different.

    I, the storm.
    He, the anchor.

    I, the overthinker.
    He, the quiet realist.

    I, the one who cries when plans fall apart.
    He, the one who says: “It’s fine, love. We’ll figure it out.”

    And maybe that’s why we work.
    Maybe differences are not obstacles but puzzle pieces.
    Maybe his calm balances my chaos.
    Maybe my energy wakes up his stillness.
    Maybe our opposites don’t clash—they complement.

    Maybe this is what partnership is.
    Not two identical people living identical days.
    But two different souls choosing to walk side by side, even when their steps sound different.

    And as I sat there today, doing absolutely nothing spectacular, I understood something important:

    A quiet day can teach you more than a dramatic one.

    Today taught me:

    — that rest doesn’t require permission
    — that silence is not punishment
    — that calmness is a skill
    — that maturity can look like stillness, not control
    — that love sometimes shows itself in the smallest, simplest hours
    — that being different isn’t a problem
    — that slowing down doesn’t mean failing

    And most of all:

    that sometimes you need a storm outside
    to find the quiet inside.

    So maybe I should stop fighting the days like this.
    Stop judging them.
    Stop calling them “wasted.”
    Stop apologising for resting.

    Maybe I should learn from the man sitting across from me, sipping his tea without a care in the world.

    Maybe maturity is not the ability to handle everything.
    Maybe maturity is knowing that you don’t have to.

    And maybe, just maybe,
    it’s okay to have a day where you do nothing…

    …because in that nothing
    you might finally notice everything.

  • 🇵🇱 Opis

    Osobisty, literacki list emigrantki do Polski z okazji 11 listopada. O tęsknocie, wolności, historii i dorosłych wyborach, które czasem każą świętować niepodległość z daleka. Poruszająca refleksja o miłości do Ojczyzny na odległość.

    🇬🇧 Description

    A deeply emotional, literary letter from an emigrant to Poland on November 11th. A story of longing, freedom, history, and the adult choices that sometimes force us to celebrate independence from afar. A heartfelt reflection on loving a homeland from a distance.
    👇scroll down for English 👇

    🇵🇱 Polsko,

    Piszę do Ciebie z miejsca, które nie pachnie jesienią, mokrymi liśćmi i dymem z ognisk. Piszę z kraju, gdzie listopad ma inną barwę i inny smak. Gdzie nikt nie wychodzi tego dnia na ulice, gdzie powietrze nie drży od śpiewu hymnu, a ludzie nie patrzą na siebie z dziwnym rodzajem porozumienia, które w Polsce pojawia się tylko raz w roku.

    Piszę, bo tym razem mnie tam nie było.
    Piszę, bo 11 listopada minął mi w biegu — nie w rytmie marszu, ale w rytmie odlotów i obowiązków.
    Piszę, bo w tym roku nie mogłam być w tłumie, który tak bardzo kocham.

    Kiedy tego dnia wstałam, było jeszcze ciemno. Noc lizała krawędzie okien, a świat budził się bez pośpiechu. Tylko ja miałam w sobie ten rodzaj gorączki, który pojawia się zawsze wtedy, kiedy czujesz, że coś ważnego dzieje się właśnie poza tobą. Lotnisko tętniło rutyną, a ja — stawałam się jej częścią, choć serce biło w zupełnie innym rytmie.

    Weszłam na terminal i pierwszy raz tego dnia poczułam ukłucie tęsknoty — ostre, konkretne, boleśnie znajome.
    Bo w tym samym czasie, kiedy ja wkładałam torbę na taśmę kontroli bezpieczeństwa, w Polsce ludzie prostowali plecy, zapalali znicze, przypinali flagi do płaszczy i stawali w miejscach, które znam od dziecka.

    Widziałam to oczami wyobraźni: ojcowie z dziećmi na ramionach, matki poprawiające biało-czerwone kotyliony, młodzież śmiejąca się nieco głośniej niż wypada, starsi ludzie z tym specyficznym błyskiem dumy, który noszą tylko ci, którzy naprawdę pamiętają, czym jest brak wolności.

    A ja stałam w kolejce do bramki, słysząc w głowie:

    „Jeszcze Polska nie zginęła.”

    I uwierz mi — żadne lotnisko na świecie nie jest w stanie zagłuszyć tego śpiewu, kiedy rodzi się w środku człowieka.



    Polsko, wybacz, że tego dnia mnie nie było.

    Nie uciekłam od Ciebie.
    Nie zapomniałam.
    Nie schowałam się przed historią ani przed flagą.

    Po prostu… musiałam być tam, gdzie mnie wzywało życie.
    Musiałam wracać do pracy 12 listopada.
    Musiałam podjąć dorosły wybór, ten, przed którym tak wiele osób wciąż ucieka — wybór rozsądku nad emocjami.

    Ale powiem Ci coś:
    rozsądek nie wyklucza tęsknoty.
    One potrafią współistnieć.
    I to właśnie czuję — jednocześnie dumę, że żyję, pracuję, walczę, tworzę tam, gdzie mnie los rzucił…
    i żal, że nie mogłam stanąć wśród Twoich ludzi w dniu, który jest Twój, który jest nasz.


    Pamiętasz, Polsko, jak kiedyś bałaś się tego dnia?

    Jak przez lata zakazywano Ci świętować 11 listopada, jak nakładano na Ciebie milczenie?
    Jak próbowano Ci wmówić, że nie wolno Ci być dumną ze swojej wolności, że wolność jest niebezpieczna?

    A potem — jak odbiłaś ją sobie?
    Jak wróciłaś na ulice, na place, do serc?

    To zawsze mnie w Tobie wzrusza.
    Ta upartość.
    Ta niezłomność.
    Ta zdolność, by wstać, otrzepać się i podnieść flagę, jakbyś nigdy jej nie upuściła.

    Wiesz, że tabloidy na świecie znów o Tobie pisały?
    Że znów pokazywano Twoje ulice pełne ludzi, Twoje morze flag, Twoją dumę?
    Raz podziwiano, raz krytykowano — jak zawsze.
    Ale nikt nie przeszedł obojętnie.
    Widać to było zwłaszcza w materiałach, które obiegły świat — zdjęcia z Warszawy, komentarze o tysiącach ludzi, którzy przyszli, by powiedzieć jedno wielkie:

    „Pamiętamy.”

    Ja też pamiętam.
    Nawet jeśli stałam wtedy w kolejce do samolotu.



    Polsko, tęsknię za Tobą najbardziej wtedy, gdy Cię opuszczam.

    Kiedy drzwi samolotu się zamykają, czuję, jak coś we mnie chce zawrócić.
    Jak jakaś część mnie próbuje powiedzieć:
    “Jeszcze chwilę. Jeszcze jeden krok w Twoją stronę.”

    Jest we mnie ta dziwna, dziurawa przestrzeń, która uaktywnia się zawsze, kiedy wyjeżdżam z Tobą w sercu, a nie pod stopami.
    Bo emigracja to nie tylko życie w innym kraju.
    To życie w dwóch krajach jednocześnie.
    Jednym fizycznie, drugim emocjonalnie.
    Jednym w ciele, drugim w pamięci.

    I tak jak rozum mówi mi:
    „Musisz wrócić do pracy”,
    tak serce szepcze:
    „Chciałabym być tam jeszcze dzień.”


    Polsko, chcę coś przyznać — tęskniłam tego roku bardziej niż zwykle.

    Może dlatego, że coraz częściej rozumiem, że niepodległość to nie tylko święto.
    To nie tylko historia z książki, nie tylko marsz, nie tylko flagi.

    To prawo do tego, by być sobą.
    By wybrać własną drogę.
    By zmienić życie.
    Wyjechać.
    Zostać.
    Szukać.
    Odnaleźć.
    Upaść i podnieść się znowu.

    Paradoksalnie — dopiero gdy jesteś daleko, zaczynasz rozumieć, że wolność to nie miejsce.
    To decyzja.



    Polsko, pozwól, że opowiem Ci o mojej podróży.

    Kiedy samolot startował, niebo było jeszcze granatowe.
    Miasto pod nami wyglądało jak rozsypany worek świateł.
    A ja — jak zawsze — zamknęłam oczy, żeby nie zobaczyć, jak się oddalam.

    W powietrzu wszystko było dużo cichsze niż zwykle.
    Jakby nawet silniki mówiły:
    „Dziś 11 listopada. Szanujmy to.”

    Zastanawiałam się wtedy, ile ludzi w tej samej chwili idzie z flagą.
    I czy ktoś z nich pomyśli o kimś takim, jak ja — kimś, kto kocha Polskę na odległość.

    Czy emigranci też mają prawo do patriotyzmu?
    Czy tęsknota wystarczy?
    Czy miłość jest ważniejsza, gdy jest blisko, czy wtedy, gdy musi pokonywać tysiące kilometrów?

    Pomyślałam o tym długo.
    I doszłam do wniosku, że może właśnie my — Ci, którzy wyjechali — nosimy Polskę najgłębiej.
    Bo nosimy ją tam, gdzie nie ma jej nikt inny: w sobie.


    Polsko, ja Cię nie straciłam.

    Nawet jeśli czasem czuję, że oddalam się od Twoich ulic, Twoich głosów, Twojej historii — Ty nadal jesteś tam, gdzie bije moje serce.

    Bo serce emigranta jest jak walizka, która nigdy się nie domyka — zawsze coś z niego wystaje.
    Często właśnie flaga.



    Polsko, obiecuję coś.

    Jeśli tylko będę mogła — wrócę któregoś roku i pójdę w tłumie.
    Zaśpiewam hymn.
    Podniosę flagę.
    Poczuje chłód powietrza i ciepło wspólnoty.

    Ale jeśli znów nie będę mogła —
    to i tak będę świętować.

    Bo niepodległość nie jest tylko wydarzeniem.
    Jest stanem ducha.



    I dziś, kiedy kończę ten list, mówię Ci coś, czego nie powiedziałam Ci nigdy głośno:

    Dziękuję.

    Za to, że mam gdzie wracać.
    Za to, że wiem, kim jestem.
    Za to, że nauczyłaś mnie wstawać, nawet gdy życie mnie przewraca.
    Za to, że mogę Cię kochać z daleka.

    I za to, że kiedy mówię “Polska”, moje serce wie dokładnie, co ma robić.

    Polsko, jesteś domem nawet wtedy, gdy jestem daleko.

    Tłum 11 listopada – serce Polski bijące jednym rytmem, nawet gdy patrzę z daleka.
    The November 11th crowd – the heartbeat of Poland, pulsing even from afar.

    🇬🇧Dear Poland,

    I’m writing to you from a place that does not smell like November — not the way you do.
    There is no scent of cold air mixed with chimney smoke.
    No wet maple leaves crushed under hurried boots.
    No echo of a familiar anthem carried across a crowded street.

    I’m writing to you from far away,
    from a country where November is only a month, not a memory.
    Where people don’t stop or gather or lift flags.
    Where the date “11th November” means nothing unless you explain it twice.

    I’m writing because this year, I wasn’t there.
    And it feels strange to admit it — strange and heavy.

    While your streets filled with white-and-red flags,
    while children painted their cheeks with colors of freedom,
    while old men stood straighter than usual with the kind of pride only they understand,
    I was… in an airport queue.
    A boarding pass in my hand instead of a flag.
    A suitcase instead of a candle.

    And my heart — somewhere between.



    Poland, I missed you the moment I stepped away.

    This year I had to leave early in the morning.
    Duty called — the kind that doesn’t negotiate, the kind that insists.
    I had to be back at work on the 12th, and life rarely adjusts its rhythm to our emotions.

    So while you prepared for the day that shaped who you are,
    I walked through the bright, cold terminal air,
    carrying a kind of sadness only emigrants truly understand.

    Airports are strange places on national holidays.
    They have no patriotism, no memory, no history.
    Just departures and arrivals,
    and people like me — torn between two worlds.

    At the security line,
    as my bag rolled away from me on the belt,
    I heard a whisper rise in my mind:

    “Jeszcze Polska nie zginęła.”
    “Poland has not yet perished.”

    And I realized something simple and painful:

    You can take a person out of Poland,
    but you cannot take Poland out of a person.



    A little piece of your history for the world…

    I thought about you while I waited for the plane.
    About that day in 1918 when you finally exhaled after 123 years of suffocation.
    About the signatures, the armistice, the moment the chains fell — even if the world didn’t notice at once.

    I thought about Piłsudski stepping onto the stage of history,
    about the people who whispered your name in secret for generations,
    about those who kept your language alive
    when speaking it could cost them everything.

    The world wrote about you again this year.
    Headlines reported your marches,
    your crowds,
    your national pride that refuses to be quieted.

    Some praised you.
    Some criticized you.
    But no one ignored you.

    And that’s the mark of a nation that has survived the impossible.



    Poland, forgive me for not being there.

    Not because I don’t love you.
    Not because I forgot.
    Not because I’ve turned into someone who waves your flag only online.

    But because sometimes
    life demands practical choices,
    and adulthood forces us to be somewhere we didn’t choose,
    on days when our heart would choose differently.

    This year I was needed elsewhere.
    Needed by my job.
    Needed by my responsibilities.
    Needed by the life I built — one that grows far from home.

    But my absence was not a betrayal.
    It was a necessity.

    And necessity is often the most painful kind of loyalty.



    **You should know something, Poland —

    distance does not weaken love.**

    If anything, it sharpens it.

    Sometimes I think emigrants love you in a strange, deeper way —
    because we love you through longing.
    We don’t have daily reminders of you,
    we don’t walk past your buildings,
    don’t hear your language in the supermarket,
    don’t smell your bakeries in the morning.

    We carry you in memory only,
    and memory — when it is all you have — becomes sacred.



    Let me tell you about my journey that morning.

    When the plane took off, the sky was still dark blue.
    The world below was a glitter of golden dots —
    as if you were waving at me with your city lights.

    I closed my eyes.
    Not because I wanted to sleep,
    but because watching myself drift away from you always hurts a little.

    Up there, above the clouds,
    everything feels quieter.
    Even the engines hum differently.
    Almost as if they, too, know the weight of the date.

    I wondered how many people were already gathering,
    holding flags,
    calling each other,
    saying:
    „Do zobaczenia pod pomnikiem.”
    “See you under the monument.”

    And I wondered if someone,
    anyone,
    ever thinks about people like me.

    People who love their country from a distance.
    People who carry it, invisible, in the chest,
    without fanfare,
    without being noticed,
    without standing in crowds —
    but with a fire much harder to extinguish.



    Poland, I need you to understand something.

    I did not lose you when I moved away.
    I didn’t trade you for anything else.
    I didn’t replace you.
    You are not a closed chapter.

    You are the opening page of every chapter that came after.

    Because the truth is simple:

    Home is not where you live.
    Home is where your heart refuses to forget.

    And my heart refuses to forget you.


    **You should know —

    I longed for you more this year.**

    Maybe because every year I grow more aware of what freedom really means.
    It’s not just parades.
    Not just history lessons.
    Not just flags on tall poles.

    Freedom is the right to choose your life.
    To leave.
    To return.
    To search.
    To build again from nothing.
    To fall apart and stand up taller.

    Ironically,
    it’s only when you’re far from home
    that you truly understand freedom.

    Because freedom is an internal compass,
    not a physical address.



    **Poland,

    I want to give you something —
    a promise.**

    If life allows it,
    I will return one year,
    stand in your streets,
    lift your flag,
    and let the anthem melt into my bones.

    But if I cannot —
    if duty calls again,
    if responsibilities drag me elsewhere —
    know this:

    I will still celebrate you.

    Because independence is not a parade.
    It’s a memory.
    A spirit.
    A choice.

    And I choose you.
    Every time.
    Even from thousands of miles away.



    Thank you, Poland.

    For giving me an identity
    that distance cannot erase.

    For teaching me resilience
    so deeply that even oceans cannot weaken it.

    For letting me carry you across borders
    without needing a passport to justify it.

    For being the home
    that exists inside me
    even when I am not walking your streets.

    You are my beginning.
    You are my echo.
    You are the place my heart stands
    even when my feet stand elsewhere.

    Poland,
    you are still my home.
    Always.

  • 👇Scroll down for English👇 ⬇️

    Czasem to zaczyna się niewinnie.
    Od filiżanki kawy, która miała poprawić nastrój.
    Od kieliszka wina „na rozluźnienie”.
    Od serialu, który miał być tylko jeden odcinek przed snem.
    Od zakupów, które miały być nagrodą po trudnym tygodniu.

    Ale gdzieś po drodze, między „tylko dziś” a „bez tego nie umiem”,
    coś się w nas przestawia.
    Znika granica między przyjemnością a uzależnieniem.

    Bo nie ma znaczenia, od czego.
    Każda rzecz – jeśli zaczyna być jedynym sposobem na przetrwanie –
    może cię zniszczyć.


    Psychologia uzależnienia

    Uzależnienie nie jest wyborem.
    Nie jest oznaką słabości ani braku charakteru.
    To strategia przetrwania, która kiedyś działała.
    Pomagała przetrwać emocje, z którymi nie potrafiliśmy sobie poradzić.

    Człowiek, który sięga po alkohol, jedzenie, telefon czy hazard,
    nie szuka przyjemności – on szuka ulgi.
    Próbuje uciszyć chaos w głowie.
    Choćby na chwilę.

    Problem w tym, że mózg szybko się uczy.
    Każdy bodziec, który przynosi ulgę,
    zostaje zapamiętany jako ratunek.
    Dopamina nagradza nas za ten wybór,
    a my powtarzamy zachowanie, licząc, że znów poczujemy spokój.
    Ale z czasem potrzebujemy coraz więcej, coraz częściej,
    a spokój staje się coraz krótszy.

    I tak rodzi się błędne koło.
    Z jednej strony – wstyd, poczucie winy, lęk.
    Z drugiej – przymus, żeby znów sięgnąć po to samo,
    bo bez tego czujemy pustkę, napięcie, brak sensu.


    Nie chodzi o to, co – chodzi o to, jak

    Uzależnienie nie zawsze pachnie alkoholem.
    Czasem pachnie perfumami pożyczonymi z półki w sklepie.
    Czasem smakuje jak czekolada po cichu zjedzona w nocy.
    Czasem wygląda jak niekończące się przewijanie ekranu.

    Nie chodzi o substancję.
    Chodzi o mechanizm.

    O ten moment, gdy coś z zewnątrz zaczyna wypełniać nasze wnętrze.
    Gdy zamiast czuć – uciekamy.
    Gdy zamiast żyć – odraczamy życie.

    Uzależnienie to nie tylko alkohol, narkotyki, papierosy.
    To także obsesyjna kontrola, perfekcjonizm, praca po 12 godzin dziennie,
    ciągłe „muszę być silny”, które nie pozwala zapłakać.

    Wszystko, co zaczyna kierować nami,
    zamiast służyć nam – staje się więzieniem.


    Jak działa mózg osoby uzależnionej

    Mózg osoby uzależnionej działa jak alarm, który zapomina, że świat już nie płonie.
    Każdy bodziec, który kiedyś przyniósł ulgę,
    uruchamia lawinę impulsów – weź to zrób, weź, zrób, już teraz.
    To nie jest brak silnej woli.
    To reakcja wyuczona biologicznie.

    Wyrzut dopaminy, potem spadek, potem znowu potrzeba podniesienia poziomu.
    Tak działa mechanizm nagrody.
    Problem w tym, że im częściej go aktywujemy,
    tym bardziej naturalne źródła przyjemności – rozmowa, spacer, bliskość –
    przestają wystarczać.

    Świat zaczyna być szary, dopóki nie pojawi się bodziec.
    To wtedy czujemy: „żyję”.
    Ale ten moment trwa coraz krócej.


    Uzależnienie od ludzi

    To jeden z najbardziej bolesnych rodzajów.
    Nie od rzeczy, nie od substancji – tylko od człowieka.
    Od jego obecności, wiadomości, spojrzenia.
    Od emocji, które nam daje, nawet jeśli rani.

    To też uzależnienie – emocjonalne.
    I ono niszczy równie skutecznie, bo odbiera to, co najważniejsze:
    własne ja.

    Zaczynasz oddychać cudzym rytmem,
    czekać na cudze słowa,
    a kiedy ich nie ma – boli tak, jakby brakowało tlenu.


    Każde uzależnienie to krzyk

    „Nie radzę sobie. Pomóż mi.”
    To jest prawdziwy komunikat, który kryje się pod każdym nałogiem.
    Pod każdą butelką, ekranem, kartą kredytową czy pustym talerzem.

    I dopóki będziemy patrzeć na uzależnionych jak na „słabych”,
    dopóty będziemy się mylić.
    Bo to nie słabość, to ból, który nie znalazł innego ujścia.

    Powtórka z rozrywki

    I wiesz co?
    Mam wrażenie, że życie znów postawiło mnie w tym samym miejscu.
    Tylko tym razem to nie alkohol.
    Tym razem to jedzenie.

    Znowu patrzę, jak ktoś bliski ucieka w coś, co chwilowo koi,
    a w rzeczywistości po cichu niszczy od środka.
    Znowu widzę to samo zmęczenie, to samo „dam radę sam”.
    Tylko że dziś już wiem, jak to się kończy,
    bo kiedyś sama byłam po tej drugiej stronie.

    Ale dziś jestem mądrzejsza.
    Nie dam się w to wciągnąć.
    To jego walka, nie moja.
    On musi to sobie w głowie poukładać,
    bo nikt inny nie zrobi tego za niego.

    Ja mogę jedynie wspierać — mądrze, nie z litości.
    Tym razem wiem, że muszę pomóc nie tylko jemu,
    ale też jej – kobiecie, która stoi obok i zaczyna gasnąć.
    Bo widzę, jak to ją pożera od środka,
    jak traci wiarę, że coś jeszcze może się zmienić.

    I mam tylko jedną nadzieję –
    że on wreszcie skorzysta z profesjonalnej pomocy.
    Że ktoś mu pomoże poskładać myśli, zanim zupełnie się rozsypią.
    Bo ja już wiem:
    nie można nikogo uratować na siłę.
    Można tylko dać mu światło, zanim sam zdecyduje w nim stanąć.

    Sometimes it starts innocently.
    With a cup of coffee meant to lift your mood.
    A glass of wine “to relax”.
    A single episode before sleep.
    A bit of shopping after a hard week.

    But somewhere between “just today” and “I can’t live without it”,
    something shifts inside us.
    The line between pleasure and dependence disappears.

    Because it doesn’t matter what it is.
    Anything – if it becomes your only way to survive –
    can destroy you.


    The psychology of addiction

    Addiction isn’t a choice.
    It’s not a weakness or a lack of willpower.
    It’s a survival strategy that once worked.
    It helped endure emotions too heavy to carry.

    A person reaching for alcohol, food, a phone or gambling
    isn’t chasing pleasure – they’re chasing relief.
    Trying to quiet the chaos in their mind,
    even for a moment.

    The brain learns fast.
    Every stimulus that brings relief
    gets stored as salvation.
    Dopamine rewards that choice,
    and we repeat the behaviour hoping to feel calm again.
    Over time, it takes more and more to achieve that peace.

    And that’s how the vicious cycle begins –
    shame, guilt, anxiety on one side,
    and compulsion on the other.



    It’s not about what – it’s about how

    Addiction doesn’t always smell like alcohol.
    Sometimes it smells like stolen perfume.
    Sometimes it tastes like midnight chocolate.
    Sometimes it looks like endless scrolling.

    It’s not about the substance.
    It’s about the mechanism.

    That moment when something external begins to fill your internal void.
    When you stop feeling and start escaping.
    When you stop living and start postponing life.

    Addiction isn’t just alcohol or drugs.
    It’s also control, perfectionism, overworking,
    that endless “I must be strong” that won’t let you cry.

    Anything that starts to control you
    instead of serving you — becomes your prison.



    The addicted brain

    The addicted brain is like an alarm that forgets the fire is out.
    Every cue that once brought relief
    sets off a flood of impulses – do it, take it, now.
    It’s not lack of willpower — it’s biology.

    Dopamine surges, then crashes, then demands another hit.
    The reward system rewires itself.
    And the more it’s triggered,
    the less joy comes from natural sources — connection, touch, nature.

    The world turns grey until the stimulus appears.
    Only then do we feel alive.
    But that moment fades faster each time.



    Addiction to people

    One of the most painful kinds.
    Not to substances, but to a person.
    To their presence, their words, their approval.
    To emotions they give, even when they hurt.

    That’s addiction too – emotional dependence.
    And it’s just as destructive, because it steals what matters most:
    your self.

    You start breathing in someone else’s rhythm,
    waiting for their words,
    and when they don’t come – it feels like losing air.


    Every addiction is a cry for help

    “I can’t cope. Help me.”
    That’s the message behind every addiction —
    every bottle, every screen, every empty plate.

    As long as we keep seeing addicted people as “weak”,
    we’ll keep being wrong.
    It’s not weakness — it’s pain that never found a voice.


    History repeating

    And you know what?
    I feel like life has brought me back to the same place again.
    But this time it’s not alcohol.
    This time it’s food.

    I’m watching someone close escape into something that soothes for a moment,
    yet quietly destroys them from within.
    I see the same exhaustion, the same “I’ll handle it myself”.
    But now I know how it ends —
    because I’ve been on the other side before.

    This time I’m wiser.
    I won’t let myself get pulled in.
    This is his fight, not mine.
    He has to sort it out in his own head,
    because no one else can do it for him.

    I can only support — wisely, not out of pity.
    This time, I know I need to help not only him,
    but also her – the woman standing beside him, fading slowly.
    I see how it’s consuming her from inside,
    how she’s losing hope that things can change.

    And I only have one hope –
    that he will finally reach for professional help.
    That someone will help him piece together his thoughts before he falls apart completely.
    Because I already know:
    you can’t save anyone by force.
    You can only give them light, until they decide to stand in it themselves.