
📖 🇵🇱🇬🇧 Tekst dostępny w dwóch językach:
Najpierw wersja polska, a poniżej English version – scroll down to read in English. 🌍✨
Piszę.
Piszę w pociągu, w pracy, na przystanku, czasem nawet w toalecie, bo tam nikt nie puka do drzwi mojego spokoju. Piszę, gdy się wkurzę. Piszę, gdy jestem szczęśliwa. Piszę, gdy nie wiem, co czuję, bo wtedy słowa same mnie prowadzą, jakby wiedziały więcej niż ja.
Zdarza się, że trzymam telefon w rękach i palce same wystukują litery. Czasem nie pamiętam, co napisałam. A potem, gdy wracam do tego tekstu po kilku godzinach, czytam i płaczę. Bo dopiero wtedy widzę, jak bardzo to było o mnie, choć próbowałam udawać, że piszę o „ludziach ogólnie”.
Papier — albo raczej ekran — nie zadaje pytań.
Nie ocenia, nie przerywa, nie przewraca oczami.
Papier po prostu przyjmuje wszystko.
I może właśnie dlatego stał się moim najlepszym terapeutą.
Nie zrozum mnie źle — mam prawdziwego psychologa. Takiego z dyplomem, spokojnym głosem i umiejętnością słuchania w ciszy. Ale nawet on, po tych wszystkich sesjach, kiedyś powiedział:
– Pisanie to dla pani wentyl. Proszę tego nie zatrzymywać.
Nie zatrzymuję.
Bo wiem, jak to jest milczeć za długo.
Pierwszy raz poszłam do niego po tym, jak świat mi się rozjechał. Niby nic spektakularnego – żadnego rozwodu, wypadku czy tragedii. Po prostu któregoś dnia obudziłam się i poczułam, że nie chce mi się już żyć tak, jak do tej pory.
Nie chciało mi się udawać, że wszystko jest w porządku.
Nie chciało mi się być twardą.
Nie chciało mi się wciąż „ogarniać”, jakby życie było projektem, a ja kierownikiem budowy własnego bólu.
On, czyli mój psycholog, zaproponował na początku konsultację z psychiatrą, żeby rozważyć leki.
– Nie chcę zaburzać swojego myślenia – odpowiedziałam od razu. – Ja nie chcę przestać czuć, ja chcę zrozumieć.
I wtedy pierwszy raz od dawna ktoś nie próbował mnie przekonać, że przesadzam.
Nie mówił: „weź się w garść”, „inni mają gorzej”, „bądź wdzięczna, że masz pracę, dzieci, dach nad głową”.
On po prostu kiwnął głową i powiedział:
– Dobrze. Zaczniemy od zrozumienia.
Nie wiedział, że to słowo stanie się moją obsesją na dwa lata.
Zrozumienie.
Jakby można było wyjąć siebie spod żeber, położyć na stole i rozłożyć na części, żeby sprawdzić, co nie działa.
Przez pierwsze miesiące gadałam głównie o innych. O rodzicach, o pracy, o mężu.
O tym, kto mnie zranił, kto zawiódł, kto nie rozumie.
Aż któregoś dnia powiedział:
– A co pani czuje, kiedy to mówi?
Pamiętam, że parsknęłam śmiechem.
– Jak to co? Złość. Wkurzenie. Rozczarowanie.
– A pod spodem? – dopytał.
I wtedy coś we mnie pękło.
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Bo pod spodem było… nic. Pustka.
Tak długo żyłam reagowaniem na innych, że zapomniałam, jak to jest czuć siebie.
Wróciłam wtedy do domu i zamiast włączyć serial, sięgnęłam po notatnik.
Napisałam pierwsze zdanie, potem drugie, potem dziesięć kolejnych.
I nagle poczułam, jak z każdym słowem spływa ze mnie napięcie.
Nie analizowałam, nie planowałam. Po prostu pisałam.
Wszystko: o złości, o wstydzie, o tym, że nienawidzę swojego odbicia w lustrze, o tym, że chciałabym czasem po prostu zniknąć, a potem wrócić już inna.
Lepsza. Cichsza.
Od tamtej pory piszę zawsze, gdy coś mnie dopada.
Złość, radość, strach, tęsknota — wszystko trafia na papier.
Bo kiedy nie wiem, co czuję, słowa wiedzą za mnie.
One są jak mapa emocji, które próbowałam latami ignorować.
W pracy, między jednym zadaniem a drugim, czasem zapisuję jedno zdanie w notatkach:
„Nie chce mi się być dzisiaj człowiekiem.”
Albo:
„Dlaczego nikt nie widzi, jak bardzo się staram?”
Czasem piszę w pociągu, między hałasem a ciszą, kiedy w szybie widzę swoje odbicie i nie wiem, czy ta kobieta z siatkami i zmęczonym spojrzeniem to ja, czy ktoś, kto tylko udaje, że nad wszystkim panuje.
A czasem piszę w środku nocy, kiedy cały dom śpi, a ja mam wrażenie, że duszę się własnymi myślami. Wtedy stawiam kropkę, odkładam telefon i czuję ulgę.
Jakby ktoś w końcu zdjął ze mnie ciężar.
Ale najtrudniejszy moment przychodzi zawsze później — wtedy, gdy to czytam.
Czytanie własnych słów to jak zaglądanie sobie w oczy.
Nie zawsze się da.
Bo kiedy widzisz na czarno napisane: „Nie potrafię siebie lubić”, to już nie możesz udawać, że wszystko gra.
Zdarza się, że czytam swoje teksty po kilka razy.
Nie dlatego, że jestem perfekcjonistką.
Tylko dlatego, że za każdym razem rozumiem więcej.
Pierwszy raz – emocje.
Drugi – myśli.
Trzeci – prawdę.
Czasem dopiero po tygodniu dociera do mnie, że w zdaniu, które napisałam od niechcenia, ukryłam największy krzyk.
Bo człowiek najgłośniej krzyczy wtedy, gdy pisze szeptem.
Na terapii uczyłam się tego samego, tylko bez długopisu.
Zamiast pisać – mówiłam.
Zamiast czytać – słuchałam siebie.
Zajęło mi to dwa lata.
Dwa lata rozbierania siebie na kawałki i składania od nowa.
Bez leków, bez gotowych odpowiedzi, bez „zrób to, a będzie dobrze”.
Mój psycholog nigdy mnie nie oceniał.
Nie mówił, że coś robię źle.
Czasem tylko powtarzał:
– Proszę być dla siebie łagodna.
Na początku mnie to irytowało.
Bo jak tu być łagodną dla kogoś, kogo przez lata miało się ochotę udusić?
Dla siebie — tej, która się boi, która zawala, która zawsze czuje się „nie dość”.
A potem zrozumiałam, że ta „nie dość” to właśnie ja.
I że nie mogę jej ciągle karać za to, że nie jest kimś innym.
Któregoś dnia dostałam komentarz pod jednym z moich tekstów.
Kobieta napisała:
„Kiedy zaczynamy siebie kochać? ”
Czytałam to pytanie kilka razy.
Bo przecież to pytanie zadawałam sobie przez większość życia.
Tylko nigdy go nie napisałam.
Kiedy?
Kiedy przestanie boleć?
Kiedy przestanę się porównywać?
Kiedy wreszcie zrozumiem, że nie muszę być idealna, żeby zasługiwać na spokój?
Nie umiałam jej wtedy odpowiedzieć.
Bo nie ma jednej daty, jednego dnia, jednego momentu, w którym człowiek budzi się rano i mówi:
„Od dziś kocham siebie.”
To się dzieje po cichu.
Wtedy, gdy pierwszy raz nie mówisz do siebie „idiotko”.
Gdy pozwalasz sobie odpocząć, zamiast cisnąć do upadłego.
Gdy wybierasz siebie, nie tłumacząc się nikomu.
Gdy przestajesz przepraszać za to, że jesteś emocjonalna, zmęczona, wrażliwa.
Bo miłość do siebie nie jest romantyczna.
Jest codzienna.
I cholernie trudna.
Dziś, kiedy patrzę wstecz, widzę, że to, co nazywałam „pisaniem”, było po prostu moją próbą zrozumienia.
Nie świata.
Siebie.
Każdy tekst, który napisałam, był jak rozmowa z moją duszą.
Każda łza, która spadła na ekran telefonu, była jak dowód, że coś we mnie nadal żyje.
Że nie zgniłam emocjonalnie, choć przez lata próbowałam udawać, że nic mnie nie rusza.
Pisanie stało się moim lustrem.
Nie upiększa, nie kłamie, nie filtruje.
Ale pokazuje coś, czego nie widzi nikt inny — mnie prawdziwą.
Może kiedyś odpowiem na to pytanie:
„Kiedy zaczynamy siebie kochać?”
A może nie muszę.
Może wystarczy, że każdego dnia próbuję siebie rozumieć.
Bo zanim człowiek nauczy się kochać, musi się najpierw usłyszeć.
I to właśnie robię — pisząc.
Piszę, żeby się usłyszeć.
Czytam, żeby zrozumieć.
I płaczę, żeby się oczyścić.
Bo papier naprawdę przyjmie wszystko.
Ale tylko ja mogę nadać temu znaczenie.
✨ Nie wiem, czy już siebie kocham. Ale wiem, że już siebie nie nienawidzę. A to, jak na początek, brzmi całkiem nieźle.

🇬🇧 Paper Accepts Everything
I write.
I write on the train, at work, at the bus stop—sometimes even in the bathroom, because that’s the only place no one knocks on the door of my peace.
I write when I’m angry.
I write when I’m happy.
I write when I don’t know what I feel, because that’s when the words start leading me—as if they know more than I do.
Sometimes I hold my phone, and my fingers just start typing.
Sometimes I don’t even remember what I wrote.
And then, when I return to it a few hours later, I read—and cry.
Because only then do I realize how deeply it was about me, even though I pretended it was about “people in general.”
Paper—or rather, the screen—doesn’t ask questions.
It doesn’t judge, interrupt, or roll its eyes.
Paper simply accepts everything.
And maybe that’s why it became my best therapist.
Don’t get me wrong—I do have a real psychologist.
One with a degree, a calm voice, and that rare ability to listen in silence.
But even he, after all our sessions, once said:
> “Writing is your release valve. Please, don’t stop.”
And I haven’t.
Because I know what it’s like to stay silent for too long.
The first time I went to him was when my world quietly fell apart.
Nothing dramatic—no divorce, no accident, no tragedy.
I just woke up one day and realized I didn’t want to keep living the way I had been.
I didn’t want to keep pretending everything was fine.
I didn’t want to keep being “strong.”
I didn’t want to keep “managing,” as if life were a project and I were the site manager of my own pain.
He, my psychologist, suggested I see a psychiatrist first—to consider medication.
> “I don’t want to disrupt my thinking,” I said immediately. “I don’t want to stop feeling. I want to understand.”
And for the first time in years, someone didn’t try to convince me I was overreacting.
He didn’t say: “Pull yourself together,” “Others have it worse,” or “Be grateful—you have a job, children, a roof over your head.”
He just nodded and said:
> “Alright. We’ll start with understanding.”
He didn’t know that word would become my obsession for the next two years.
Understanding.
As if you could take yourself out from under your ribs, lay yourself on the table, and take yourself apart to see which piece isn’t working.
For the first few months, I mostly talked about other people.
My parents. Work. My husband.
Who hurt me, who failed me, who didn’t understand.
Until one day he asked:
> “And what do you feel when you say that?”
I remember laughing.
> “What do I feel? Anger. Frustration. Disappointment.”
“And underneath that?” he pressed.
And something inside me cracked.
I couldn’t answer.
Because underneath… there was nothing.
Just emptiness.
I had spent so long reacting to everyone else that I’d forgotten what it felt like to feel myself.
That evening, instead of turning on a series, I reached for my notebook.
I wrote one sentence, then another, then ten more.
And suddenly, with every word, I felt the tension melt away.
I didn’t analyze. I didn’t plan. I just wrote.
Everything—about anger, about shame, about how I hated my reflection in the mirror, about how sometimes I wanted to disappear and come back different.
Better. Quieter.
Since then, I write whenever something hits me.
Anger, joy, fear, longing—it all ends up on paper.
Because when I don’t know what I feel, the words know for me.
They are like a map of emotions I’ve spent years trying to ignore.
At work, between one task and another, I sometimes type a single line in my notes:
> “I don’t feel like being a human today.”
Or:
“Why does no one see how hard I’m trying?”
Sometimes I write on the train, between noise and silence, when I see my reflection in the window and wonder if that tired woman with shopping bags is really me—or just someone pretending to be in control.
And sometimes I write in the middle of the night, when everyone’s asleep and I feel like I’m suffocating under the weight of my own thoughts.
Then I put down a full stop, set my phone aside, and feel relief—
as if someone had finally lifted the burden off me.
But the hardest part always comes later—when I read it.
Reading your own words is like looking yourself in the eye.
And sometimes you just can’t.
Because when you see it written down—
> “I don’t know how to like myself.”
—you can’t pretend everything’s fine anymore.
I sometimes read my texts over and over.
Not because I’m a perfectionist.
But because every time, I understand more.
The first time—emotion.
The second—thought.
The third—truth.
Sometimes it takes a week to realize that the line I wrote carelessly was actually a scream.
Because people scream the loudest when they write in a whisper.
Therapy was the same process, just without the pen.
Instead of writing—I spoke.
Instead of reading—I listened to myself.
It took me two years.
Two years of taking myself apart and putting myself back together.
Without medication, without shortcuts, without “do this and you’ll be fine.”
My psychologist never judged me.
He never said I was doing something wrong.
Sometimes he only repeated:
> “Be gentle with yourself.”
At first, it irritated me.
Because how can you be gentle with someone you’ve wanted to strangle for years?
With yourself—the one who’s scared, who fails, who always feels not enough.
But then I understood.
That “not enough” is me.
And I can’t keep punishing her for not being someone else.
One day, I got a comment under one of my posts.
A woman wrote:
> “When do we start loving ourselves?”
I read it several times.
Because that was the question I’d been asking myself my whole life—
I’d just never written it down.
When?
When does it stop hurting?
When do I stop comparing myself?
When do I finally understand that I don’t need to be perfect to deserve peace?
I didn’t know how to answer her.
Because there’s no single date, no morning when you wake up and say:
> “From today, I love myself.”
It happens quietly.
When, for the first time, you don’t call yourself an idiot.
When you let yourself rest instead of pushing through.
When you choose yourself without apologizing.
When you stop saying sorry for being emotional, tired, sensitive.
Because self-love isn’t romantic.
It’s daily.
And it’s damn hard.
Today, looking back, I see that what I called “writing” was really my way of trying to understand—
not the world,
but myself.
Every text I’ve written was a conversation with my soul.
Every tear that fell on my phone screen was proof that something in me was still alive.
That I hadn’t rotted emotionally, even though I’d spent years pretending nothing touched me.
Writing became my mirror.
It doesn’t beautify, doesn’t lie, doesn’t filter.
But it shows something no one else can see — the real me.
Maybe someday I’ll be able to answer that question:
> “When do we start loving ourselves?”
Or maybe I don’t need to.
Maybe it’s enough that I try to understand myself every day.
Because before you learn to love yourself,
you have to learn to hear yourself.
And that’s what I do—when I write.
I write to hear myself.
I read to understand.
And I cry to cleanse.
Because paper really does accept everything.
But only I can give it meaning.
✨ I don’t know if I love myself yet.
But I know I don’t hate myself anymore.
And for a start, that sounds pretty damn good.
Dodaj odpowiedź do Lulu Anuluj pisanie odpowiedzi