👇scroll down for English 👇

Są w życiu takie głosy, które zostają na zawsze.
Takie, których nie da się porównać, zamknąć w definicji ani odłożyć na półkę wraz z końcem dzieciństwa.
One wracają — jak zapach szamponu z lat 90., jak pierwsze nieporadne listy do koleżanek, jak dźwięk kasety przewijanej ołówkiem.

Dla mnie takim głosem był Michael Patrick Kelly.

Nie wiem, czy to była magia.
Czy zwykły zbieg okoliczności.
Czy może pierwsza lekcja, że wrażliwość nie jest słabością, tylko dziwną supermocą, którą trzeba z czasem oswoić.

Ale pamiętam jedno:

ten chłopak śpiewał tak, jakby mówił wprost do mojego serca.

I to serce, małe, nastoletnie, jeszcze niepoklejone przez życie, brało wszystko dosłownie.
Każde słowo.
Każdy obraz z plakatów.
Każde marzenie, którego jeszcze nie zdążyłam się bać.


Pokój nastolatki — katedra emocji

Mój pokój nie był wtedy pokojem.
To była świątynia.
Miejsce, w którym ściany były bardziej rozmowne niż ludzie, a plakaty trzymały mnie za rękę, kiedy nikt inny nie umiał tego zrobić.

Byłam zakochana.
Ale zakochana tak czysto, tak pierwszorazowo, tak naiwnie, jak potrafi być zakochana tylko dziewczynka, która dopiero uczy się, że życie nie zawsze gra fair.

Miałam całe ściany w Michaelu.
Dziś mogę powiedzieć pół żartem, pół serio, że jeśli w moim domu ktoś naprawdę mieszkał — to był on.
Ja tylko dochodziłam tam spać.

Patrzyłam na te oczy i wierzyłam, że kiedyś…
no, wszyscy wiemy co wierzą 14-latki:

„On na pewno mnie poślubi.”

Nie „pozna”.
Nie „zauważy”.
Tylko od razu: ślub.
Bo nastoletnia logika to kraina, w której wszystko jest możliwe, jeśli tylko twoje serce zdążyło przyspieszyć trzy razy pod rząd w trakcie jednej piosenki.


„An Angel”, „Fell in Love with an Alien” i ja — ta inna

Muzyki The Kelly Family nie słuchało się tylko uszami.
Ją się chłonęło jak powietrze.

„An Angel” była dla mnie jak modlitwa.
Jak prośba, której nie umiałam nazwać.
Jak świadomość, że gdzieś tam jest dobro, które jeszcze dopiero do mnie dotrze.

A „Fell in Love with an Alien”?
Och, ja byłam święcie przekonana, że to o mnie.
O tej, która była „inna”.
Bo ja zawsze byłam spoza schematu.
Taka pomiędzy.
Ani tu, ani tam.
Trochę kosmita, trochę dziecko mgły, trochę niepasujący element układanki.

I właśnie dlatego ta piosenka była dla mnie jak miłosny list do mojego samotnego nastoletniego wnętrza.

Chciałam być tą „alien”.
Uważałam, że to wyróżnienie.
Że bycie inne jest piękne, jeśli ktoś to zrozumie.
Jeśli ktoś powie: „taka jesteś i taką cię widzę”.


Pierwszy koncert — pierwszy raz, kiedy świat zniknął

Był taki dzień.
Taki jeden, szczególny, który zapisał się w mojej pamięci tak mocno, że czuję go, kiedy zamykam oczy.

Koncert.

Pierwszy.
Jedyny.
Ten, który wyrwał mnie z rzeczywistości i wsadził do innego świata.

Świata świateł, dźwięków, emocji.
Świata, w którym Michael nie był już tylko wzorem z papieru.
Był prawdziwy.
Realny.
Oddychał tym samym powietrzem, które właśnie próbowałam złapać trzęsącymi się rękami.

W tamtej chwili mogłam przysiąc, że serce nauczyło się latać.
Pod sufitem, bez zgody, bez planu.
Cichutko, jakby bało się, że ktoś je zobaczy.

Ten koncert był dla mnie jak pierwszy pocałunek, choć nikt mnie nie dotknął.
Jak pierwsze zakochanie, choć nikt nie powiedział mojego imienia.
Jak pierwsza lekcja, że muzyka potrafi być domem, nawet gdy nie masz jeszcze własnego.


A potem… przyszło dorastanie

Lata mijają.
Plakaty odklejają się od ścian.
Czas robi z człowiekiem swoje.
Życie wchodzi drzwiami jak nieproszony gość i ustawia Cię do pionu, zanim w ogóle zdążysz powiedzieć „stop”.

Idole przestają być celami.
Zaczynają być wspomnieniami.

A jednak…

Ja do Michaela wracam.

Nie codziennie.
Nie obsesyjnie.
Ale rytualnie.
Jak do albumu ze zdjęciami, który przywołuje dziewczynkę, jaką byłam, zanim świat wziął mnie w swoje ostre dłonie.

Dziś słucham tych piosenek inaczej.
Już nie szukam w nich bajek o miłości, w których nastolatka widzi przyszłość.
Słyszę w nich coś głębszego:

człowieka, który też się zgubił.
I też musiał się odnaleźć.

On zniknął.
Dosłownie.
Ściął włosy.
Zaszył się w ciszy.
Zniknął z hałasu i z oczekiwań świata.

A ja to rozumiem.
Może nawet lepiej, niż mu się wydaje.


Bo ja też kiedyś musiałam zniknąć

Dorosłość nie daje zniżki na przeszłość.
Nie mówi: „to już było, więc teraz odpoczywaj”.
Ona raczej mówi:
„masz plecak emocji — noś”.

I ja nosiłam.
Za długo.
Za ciężko.

Aż w pewnym momencie życia zrobiłam coś, co ludzie nazwali odwagą, a ja nazwałam ostatecznością:

zgoliłam głowę.

Tak jak on.
Nie dla wyglądu.
Nie dla trendu.
Nie dla szoku.

Dla siebie.

Bo to była moja własna ucieczka.
Mój własny klasztor.
Moja własna decyzja, że muszę usłyszeć swoje życie bez szumu, który zagłuszał moje emocje.

To był mój reset.
Mój początek.
Mój sposób na powiedzenie:

„Wracam.
Do siebie.”


Idole nie są po to, żeby ich poślubić

Kiedyś naprawdę w to wierzyłam.
Tak, śmieję się z tego dzisiaj — ale wtedy to było całe moje uniwersum.

Dziś wiem jedno:

Idole są po to,
żeby pokazać nam,
kim jesteśmy, zanim świat nas złamie.

Michael był pierwszym mężczyzną, który nauczył mnie czuć.
Nie zakochać się — czuć.
Czuć inaczej, głębiej, mocniej niż na to pozwalał świat wokół mnie.

To on nauczył mnie, że wrażliwość nie jest wadą,
że bycie „alien” jest komplementem,
że można być innym i jednocześnie właściwym.

A najbardziej nauczył mnie tego, że człowiek ma prawo się zatrzymać.
Zamilknąć.
Zniknąć.
I wrócić — silniejszy.


Dziś — kobieta, która pamięta dziewczynkę

Dziś patrzę na niego z czułością.
Nie jak na idola.
Nie jak na miłość młodości.
Jak na człowieka, którego historia dotknęła mojej własnej.

Jego głos nadal mnie uspokaja,
choć już nie koi tych samych ran.
Jego piosenki nadal mnie przenoszą w czasie,
choć wracam tam już innymi oczami.

Ale to, co najważniejsze:

nadal mam w sobie tę dziewczynkę,
która wierzyła, że na świecie jest miejsce dla niej.
I być może właśnie dlatego do niego wracam.
Bo on był pierwszym, który sprawił, że poczułam się widziana,
choć nigdy mnie nie znał.


I może właśnie na tym polega magia pierwszych idoli

Oni uczą nas… nas samych.
Zanim nauczy to życie.
Zanim zrobią to ludzie.
Zanim zrobią to doświadczenia.

Uczą, że marzenia mają sens.
Że emocje mają znaczenie.
Że warto słuchać tego, co porusza serce.

A nawet jeśli dorastanie zabiera nam plakaty,
to nie zabiera wspomnień.
Nie zabiera muzyki.
Nie zabiera prawdy, którą wtedy poczuliśmy.

Michael Patrick Kelly był pierwszym głosem,
który mnie wychował.
Pierwszą twarzą, która dała mi schronienie.
Pierwszą historią, która pokazała, że bycie „alien” może być piękne.

Dziś jestem kobietą,
która przeszła swoje burze,
ogoliła głowę,
odnalazła siebie,
uczy się żyć na nowo.

Ale gdzieś głęboko we mnie
nadal siedzi dziewczynka
patrząca w oczy chłopaka z plakatu
i myśląca:

„Ten głos zmienił moje życie.”

I może naprawdę zmienił.

Bo niektóre głosy są jak mosty —
prowadzą nas tam, gdzie kiedyś baliśmy się wejść sami.

The Kelly Family

There are voices in life that never leave you.
Voices you don’t outgrow, voices that don’t fade,
voices that stay stitched into your memory
like the smell of a 90s shampoo
or the feeling of writing your first clumsy note to a friend.

Some voices shape you quietly.
Gently.
Without asking permission.

For me, that voice was Michael Patrick Kelly.

I don’t know if I should call it magic, coincidence,
or just my first lesson in understanding
that sensitivity isn’t a weakness—
it’s a strange superpower that takes years to accept.

But one thing I know:

he sang as if he already understood my heart
before I even knew I had one.

And that little heart—young, unbroken,
full of dreams that hadn’t yet been criticized by adults—
believed every word.
Every melody.
Every promise tucked between the lyrics.


A teenage girl’s room — a cathedral of emotions

My room wasn’t a room.
It was a temple.
A sanctuary where my walls spoke louder than people
and where posters held my hand on days
when no one knew how.

I was in love.
Truly, sincerely, dramatically in love
in that only-teenagers-can-feel way.
With your whole chest.
With your whole future.
With your whole imagination.

My walls were covered with Michael.
Completely.
Floor to ceiling.
If anyone truly lived in that room—it was him.
I was just visiting.

I looked at his eyes on those posters
and believed, wholeheartedly,
that one day…

Yes, you know exactly what teenage girls believe:

“He will marry me someday.”

Not “notice me.”
Not “meet me.”
Straight to “marry me.”
Because teenage logic is a universe where everything is possible
as long as your heart beats fast enough during one song.


“An Angel”, “Fell in Love with an Alien” and me—the strange one

The Kelly Family wasn’t just a band.
They were a feeling.
A world.
An emotional homeland.

“An Angel” felt like a prayer.
Hope.
A promise that somewhere, somehow, something good was waiting for me.

And “Fell in Love with an Alien”?
Oh, I was convinced that song was about me.

I was the Alien.
The girl who didn’t fit.
The one who felt too much.
The one who lived slightly outside reality,
looking in through the window.

I didn’t feel like I belonged anywhere.
But when Michael sang,
I believed that being “different”
might actually be something beautiful
if just one person could understand you.

I wanted to be that Alien.
The special one.
The unique one.
The girl someone would love because she wasn’t like the rest.



My first concert — the first time the world disappeared

There was a day.
A very specific day that still lives inside me
with the clarity of a photograph.

The first concert.

A moment so electric it burned itself into my memory.
The crowd, the lights, the air thick with excitement.
My hands shaking, my heartbeat louder than the drums.

And then—there he was.

Not a poster.
Not a face on TV.
A real human being standing in front of me.

Michael Patrick Kelly.

For a moment the world stopped.
Everything froze.
My teenage heart tried to escape through my ribcage
and I swear I levitated for three seconds.

That wasn’t a concert.
It was a rite of passage.
My first adult emotion,
arriving early, uninvited,
but very welcome.



And then… time did what time always does

Years passed.
Posters peeled off.
Life began to speak louder than fantasy.
School, work, worries, heartbreaks—
they rearranged my world
in ways I didn’t expect.

Idols fade into memories.
But the strange thing is…

I never truly left him.

Not obsessively,
not like a child refusing to grow,
but like a woman who sometimes opens an old photo album
just to remember who she used to be
before the world carved its initials into her.

I still listen to those songs.
But now…
they sound different.

I no longer hear the fairytale I once believed in.
I hear the truth.
The pain.
The depth.
And the wisdom of a man
who also had to run away from the world
to put himself back together.

Because one day—he disappeared.
Cut his hair.
Walked into silence.
Stepped away from fame
and chose a monastery over a stadium.

And I understood that more deeply than I expected.



Because I, too, had to disappear once

Adulthood doesn’t erase your past.
It hands it to you in a bag and says:
“Here. Carry it.”

And I did.
For too long.
Too heavily.

Until one day,
I broke.
And I rebuilt.

Just like he did.

I shaved my head.
People called it bold.
Brave.
Crazy.
Beautiful.

But I knew the truth:
it was necessity.

My own silent rebellion.
My own reset button.
My way of telling the world:

“I’m starting again.
And this time—it will be real.”

I didn’t know then
that somewhere, years earlier,
Michael Patrick Kelly had done the same.
But when I learned about it,
I felt less alone.
As if, in different decades,
in different lives,
we both responded to pain
in the same language:

transformation.



Idols aren’t meant to marry us — they’re meant to form us

Teenage me believed in wedding bells.
Adult me smiles gently at her.

Because now I know:

Idols teach us who we are
before life gets the chance to do it brutally.

Michael was the first man
who taught me how to feel.
Not crush.
Not fantasize.
Feel.

To feel deeply,
honestly,
without apology.

To believe that sensitivity is not a flaw.
That being “Alien” is a compliment.
That your uniqueness is something to protect,
not hide.

And maybe, most importantly:

that you’re allowed to step away
when the world becomes too loud.

He did that.
And one day—so did I.



Today — I am a woman who remembers the girl I once was

Now I listen to his voice with tenderness,
not obsession.
Not longing,
but gratitude.

His voice still calms me,
though it no longer heals the same wounds.

His songs still carry me back in time,
but I no longer return as the same person.

The girl who believed in fairytales grew up.
She learned about pain.
About strength.
About starting over.

But she’s still inside me.
And maybe that’s the real reason
I never truly let Michael Patrick Kelly go.

Because he was the first
to make her feel seen
long before she knew she needed it.



And maybe this is the true beauty of first idols

They don’t stay because they’re famous.
They stay because they were the first
to show us our own hearts.

They stay because they taught us
how to feel,
how to dream,
how to be gentle with ourselves.

They stay because their songs carried us
through years we didn’t yet know how to survive.

They stay because
even when the posters come down,
the memory stays up.

Michael Patrick Kelly was the first voice
that raised me.
The first face that comforted me.
The first reminder
that being different could be beautiful.

Today, I am a woman
who has faced storms,
shaved her head,
rebuilt her life,
and found herself again.

But deep inside,
there is still that little girl
looking at the boy on the poster
thinking:

“This voice changed my life.”

And maybe it truly did.

Because some voices aren’t just sounds.
They are bridges—
leading us to the parts of ourselves
we were always meant to find.


Posted in , , , , ,

6 odpowiedzi na „PL/EN Michael Patrick Kelly – głos, który wychował moje serce/Michael Patrick Kelly – the voice that raised my heart”

  1. Awatar Joanna

    Piękny wpis, kochana. Przypomniał mi o czymś…. PS. Książkę zostawili na poczcie, więc w pn zamierzam ją odebrać 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar Eliza Siatkowska

      Dziękuję 💛
      Cieszę się, że ten wpis coś w Tobie poruszył — chyba o to chodzi 😊
      A co do książki, super! Daj znać jak ją odbierzesz, mam nadzieję, że dotarła cała i zdrowa 😊

      Polubione przez 1 osoba

      1. Awatar Joanna

        Bez wątpienia o to chodzi. :). Dam znać, jak tylko ją odbiorę z placówki (zamiast książki miałam w skrzynce awizo).

        Polubione przez 1 osoba

      2. Awatar Eliza Siatkowska

        Dziś nawet pytałam syna, czy dostał wiadomość, że przesyłka dotarła, bo byłam pewna, że wysłałam ją priorytetem i musiałam wpisać jego numer. A on mi mówi, że zaznaczyłam opcję, żeby „szczególnie się nią zajęli” 🤦‍♀️😂 Ja to naprawdę nie ogarniam tej naszej Poczty Polskiej.
        Najważniejsze, że wiemy — jest już na dobrej drodze do Ciebie 😊💛

        Polubione przez 1 osoba

      3. Awatar Joanna

        Tak, maz przyniosl powiadomienie, ze coś jest i w jakich godzinach odebrać. Syn zrobił, co mógł. Poczta działa jak działa. Spoko, ogarne to. Bedzie informacja zwrotna do Was.

        Polubione przez 1 osoba

      4. Awatar Eliza Siatkowska

        Ja ją przecież normalnie na poczcie nadawałam, tylko pani zadała mi tyle pytań, że mózg mi się zresetował 🤦‍♀️😂 Najpierw wpisałam numer syna, bo… adres zwrotny z rozpędu podałam do Anglii 😅 Pomyślałam, że chociaż jak zaginie, to ktoś do nas zadzwoni.
        A wisienką na torcie było to, że przepisałam adres z maila i jeszcze pytam panią, czy przesyłka dotrze do Krakowa. A ona patrzy na mnie jak na kosmitę i mówi: „Ale tu jest inne miasto wpisane.”
        Pół dnia żeśmy z synem płakali ze śmiechu, bo ręka i mózg kompletnie się nie połączyły.
        Najważniejsze, że adres ostatecznie dobry — i że książka już jedzie do Ciebie 😊💛

        Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz