👇scroll down for English 👇
Są takie dni, kiedy człowiek budzi się rano, patrzy w lustro i mówi do siebie:
„Dzisiaj będzie normalnie.”
I wiecie co?
Nie, nie będzie.
Bo kiedy ja mówię normalnie, Wszechświat słyszy:
„Proszę, zróbmy z niej bohaterkę komedii improwizowanej.”
Wstęp naukowy, czyli dlaczego czasem mózg nie łączy z rzeczywistością
Zanim przejdę do historii o polskiej poczcie, brexicie i kobiecie, którą los ewidentnie testował, muszę Wam powiedzieć jedno:
naukowcy mają na to nazwę.
Kiedy ręka robi jedno, mózg myśli drugie, a usta mówią trzecie — to nie jest głupota.
To jest:
„interferencja poznawcza wynikająca z przeciążenia przetwarzania bodźców.”
Brzmi mądrze, prawda?
W praktyce oznacza to mniej więcej tyle:
„Za dużo rzeczy naraz, więc system operacyjny Homo Sapiens laguje jak Windows 95.”
Dziękuję nauce.
Ja wiedziałam, że coś jest na rzeczy.
Niedziela, poniedziałek… i znowu święto. Polska logika dni wolnych
Miałam to szczęście (lub pecha), że w Polsce byłam idealnie w dzień, który święcił triumf zamkniętych sklepów, urzędów i możliwości załatwienia czegokolwiek.
9-ty niedziela — wszystko zamknięte.
10-ty poniedziałek — jedyne okno życia, żeby cokolwiek ogarnąć.
11-ty — znowu święto.
Polska w pigułce.
Człowiek się czuje jak w Escape Roomie:
Masz 24 godziny, żeby przetrwać i wysłać książkę.
Rano: deszcz, syn, jego dziewczyna i ja — czyli polski film obyczajowy
Ranek zaczął się pięknie. Syn z dziewczyną przyjechali po mnie do hotelu, deszcz lał jak z cebra, ale przynajmniej nie było zimno.
Odwieźliśmy dziewczynę syna do pracy, a potem wracaliśmy do niego na śniadanie.
Po drodze mówię:
— Zjedziemy na pocztę. Muszę wysłać książkę.
Syn bez słowa odbił w prawo, jakby to był plan od rana.
Dziecko wie, że jak matka coś powie, to lepiej zrobić od razu, bo potem będzie gorzej.
Poczta. Lombard. Pierścionki. I ja, matka, która zawsze „musi zapytać.”
Parę kroków od poczty mijamy lombard. A tam pierścionki.
No i się zaczęło.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała syna, czy planują z dziewczyną ślub.
On tylko przewrócił oczami.
Ale śmialiśmy się całą drogę do wejścia.
Kolejki. Polska klasyka.
Weszliśmy do środka i…
nic się nie zmieniło.
Kolejki jak dawniej.
Wpół do dziesiątej rano, a tam żywy przekrój społeczeństwa.
Syn ustawił się w kolejce, a ja poszłam szukać koperty.
I tu pojawia się pierwszy powód, dla którego mózg mi się zaciął.
Brexit pozdrawia: „Nie masz internetu, kobieto.”
Wyciągam telefon, bo adres miałam na mailu.
Klikam.
Otwieram.
A tam…
NIC.
Moja brytyjska sieć stwierdziła:
„Jesteś poza UK? To radź sobie sama.”
Mówię do syna:
— Daj mi internet, bo jak nie, to ta książka wróci ze mną w plecaku.
Za nami w kolejce stała pani, która słuchała naszych rozmów i chichotała.
Długopisy ozdobne, nie długopisy do pisania
Mając już internet, wzięłam długopis z okienka.
Wiecie, te długopisy na sznureczku.
No i zgadnijcie co?
Nie działa.
Pani stojąca za nami tylko westchnęła i mówi:
— Normalne. Oni tu wystawiają długopisy bez wkładu.
Sory, ale ja do dziś myślałam, że długopis służy do pisania, nie do dekoracji lady.
Na szczęście pani pożyczyła mi swój.
Dziękuję anonimowej bohaterce!
Adres. Koperta. I moja ręka, która pisała co innego niż mózg chciał.
Zaczynam wpisywać adres z maila.
Wszystko pięknie.
Zdzisia Kowalska, Al. Dymki 15/16, 60-243…
I mózg mówi:
„KRAKÓW.”
Ręka pisze:
„WARSZAWA.”
I bądź tu człowiekiem.
Na kopercie wpisałam adres odbiorcy.
W rogu — swój adres z Anglii.
Z przyzwyczajenia.
Syn do mnie:
— Mamo, serio?
A ja:
— No zapomniałam się.
Okienko. Pani. I pytanie, które ją rozwaliło.
Podchodzę do okienka, jak królowa niosąca berło (czyli kopertę z książką).
Pani mówi:
— Chce pani zwykłym, czy… tym drugim?
Zapominam nazwę, ale pytam:
— A czym to się różni?
Pani:
— Będą się bardziej troszczyć o tę przesyłkę.
W mojej głowie pojawił się obraz listonosza prowadzącego wózek wyłożony poduszkami, żeby książce było miękko.
— Poproszę to troszczenie się — mówię.
Zapłaciłam kartą.
I wtedy popełniłam błąd życia.
Patrzę na panią i mówię:
— A ta przesyłka na pewno dojdzie do Krakowa?
Pani spojrzała na mnie jak na UFO.
Syn już się skręcał ze śmiechu:
— Mamo! Ty chciałaś ją wysłać do Warszawy, bo taki adres wpisałaś!
Patrzę na kopertę. Patrzę na syna. Patrzę na panią.
I tu się zaczęło gaszenie śmiechem.
Pół okienka pękło razem ze mną.
Naukowy wniosek końcowy, czyli dlaczego mózg czasem bierze wolne
Po tej akcji zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że patrząc na adres, pisząc go poprawnie, ja w głowie miałam zupełnie inne miasto.
I tu wracamy do nauki.
To się nazywa „konfabulacja kierunkowa pamięci krótkotrwałej pod wpływem stresora.”
Co oznacza:
„Za dużo bodźców, za dużo śmiechu, za dużo pytań pani z poczty — i mózg podpowiada losowe miasta.”
Czyli wszystko jest w normie.
Podsumowanie: książka żyje, idzie, a ja mam nową historię na bloga
Najważniejsze jest jedno:
adres był dobry.
Książka ruszyła w świat.
A ja i mój syn pół dnia płakaliśmy ze śmiechu, bo ręka, mózg i rzeczywistość kompletnie się nie zgrały.
Ale wiecie co?
Właśnie za takie momenty kocham życie.
Bo nuda ze mną nie istnieje.
Nawet prosta czynność — wysłanie książki — zamienia się w odcinek serialu komediowego.
I to jest piękne.

There are days when you wake up, look in the mirror, and tell yourself:
“Today will be normal.”
And you know what?
No, it won’t.
Because when I say “normal,” the Universe hears:
“Please turn my life into an improvised comedy show.”
Scientific introduction — why the brain sometimes refuses to cooperate
Before I jump into the full story about the Polish Post, Brexit, and a woman who clearly had her brain running in airplane mode, I need to say one thing:
Scientists actually have a name for this phenomenon.
When your hand does one thing, your brain thinks another, and your mouth says something completely different — it’s not stupidity.
It’s called:
“Cognitive interference caused by stimulus overload.”
Sounds impressive, right?
In practice, it means:
“Too much going on at once, so the human operating system lags like Windows 95.”
Thank you, science.
I knew something was off.
Sunday, Monday… and another holiday. Polish calendar logic.
I had the pleasure (or misfortune) of being in Poland during the holy trinity of days when NOTHING can be done.
9th — Sunday, everything closed.
10th — Monday, the only window of opportunity to get things done.
11th — another holiday.
Poland condensed into three days.
It feels like an Escape Room:
You have 24 hours to survive and send a single book.
Morning: rain, my son, his girlfriend, and me — a typical Polish family movie
The day actually started nicely.
My son and his girlfriend picked me up from the hotel; it was raining, but at least it wasn’t cold.
We dropped her off at work, and then the plan was to return home for breakfast.
On the way I said:
— Let’s stop by the post office. I need to send the book.
My son immediately turned right.
He knows me well.
When I say something, better do it instantly before I come up with something worse.
The pawn shop, the rings, and me — the mother who MUST ask
A few steps from the post office we passed a pawn shop.
Beautiful rings in the window.
Of course I had to ask my son what their plans were — engagement, wedding, anything?
He rolled his eyes so hard he almost saw his brain, but we laughed all the way to the entrance.
Queues. A Polish trademark.
We walked inside and…
nothing has changed.
Polish Post Office queues remain immortal.
It was just after 9AM and already a full cast of Polish society was waiting.
My son took his place in line.
I went searching for an envelope.
And here comes the first reason why my brain crashed.
Brexit says hello: “You’re outside the UK, deal with it.”
I took out my phone because the address was in my email.
I tapped.
I opened.
And then…
nothing.
My British network apparently decided:
“You’re not in the UK? Not my problem.”
I turned to my son:
— Share your internet, please. Otherwise this book goes back home with me.
Behind us stood a lady who listened to everything and quietly laughed.
Decorative pens, not pens for writing
With the internet working, I grabbed one of those pens attached to a string at the counter.
Of course,
it didn’t work.
The lady behind us sighed and said:
— Oh, that’s normal. They put out pens with no ink.
Sorry, but all my life I thought pens were for writing, not for decorating counters.
She kindly offered me her pen.
A true hero.
The address, the envelope, and my hand writing one city while my brain screamed another
I started writing the address from the email.
Everything going well.
Zdzisia Kowalska, Al. Dymki 15/16, 60-243…
My brain:
“KRAKÓW.”
My hand:
“WARSZAWA.”
Be normal in that situation.
On the front I wrote the receiver’s address.
On the back — my English address.
Out of habit.
My son:
— Mum, seriously?
Me:
— That’s where we put it in England…
The window. The lady. And the question that destroyed her.
I walked to the counter holding the envelope like a royal sceptre.
The clerk asked:
— Would you like to send it regular, or… the other option?
I don’t remember the exact name, so I asked:
— What’s the difference?
She replied:
— They’ll take extra care of it.
In my head I saw a postman pushing a small cart lined with pillows so the book wouldn’t bruise itself.
— Yes, please. Let them take care of it.
I paid by card.
And then I asked the fatal question.
The question that shattered the clerk’s soul:
— And this package… it will reach Kraków for sure, right?
She looked at me like I came from Mars.
My son burst out laughing:
— Mum! You wrote WARSZAWA on the envelope!
I looked at the envelope.
Then at my son.
Then at the clerk.
And that was it.
We all broke down laughing.
The whole post office probably heard us.
The scientific conclusion — why the brain sometimes takes a vacation
After that chaos I kept wondering how it was possible that I was looking at the address, writing the address correctly, yet my brain insisted on another city entirely.
And once again — science explains it.
It’s called:
“Directional confabulation of short-term memory under a stressor.”
Meaning:
Too many stimuli, too much laughing, too many questions from the clerk — and the brain picks a random city from the map.
So yes, I’m perfectly normal.
In the end: the book is alive, traveling, and I have another comedy episode to tell
Here’s what truly matters:
The address was correct.
The book is on its way.
And my son and I spent half the day crying from laughter because my brain and my hand were on completely different frequencies.
And honestly?
I love moments like these.
Because with me, boredom simply doesn’t exist.
Even sending a simple book turns into a full-blown sitcom episode.
And that, my friends, is the beauty of life.
Dodaj odpowiedź do Eliza Siatkowska Anuluj pisanie odpowiedzi