• 👇scroll down for English 👇

    Witajcie.
    Dzisiaj mam gorszy dzień.
    Taki dzień, że człowiek budzi się z energią starego ziemniaka, patrzy w lustro i zastanawia się, czy to on popsuł świat, czy świat popsuł jego.

    Ale wczoraj dwie osoby — moja kuzynka i moja koleżanka — poprosiły mnie, żebym opisała, co było dalej w Londynie.
    A jak kobiety mówią „chcemy ciąg dalszy”, to nawet jak mnie życie dziś mieli na kotlety, to siadam i piszę.

    A więc… wracamy do początku.
    Do momentu, kiedy zaczyna się moje „nowe życie”, które na początku wyglądało bardziej jak survival niż spełnianie marzeń.



    ⭐ DZIEŃ 1 — WITAJ W UK, CZYLI GŁOSY, DYM I PRZERAŻENIE

    Pierwsza noc.
    Nowy kraj.
    Nowi ludzie.
    Nowe realia.

    Budzą mnie głosy.
    Takie wiecie… spokojne? Motywujące? Pokrzepiające?

    Nie.
    Oczywiście, że nie.

    Budzą mnie głosy kategorii:

    — „I co dalej?”
    — „Po co ją tu przywiozłeś?”

    Otwieram oczy.
    Widzę ją — siedzi przy stole, skręca papierosy jakby układała plan na moje życie.
    Widzę jego — stoi jak potulny piesek, ale widać, że gotuje się w środku jak czajnik przed gwizdkiem.

    Ja siedzę na łóżku z twarzą typu „jestem uprzejma, nie zabijajcie mnie”.
    Zbieram się w sobie i mówię:

    — „Dzień dobry.”

    A ona:

    — „Ty wiesz, że ja się nie godzę, żebyś tu została.”

    No kurwa — witaj w Londynie.

    — „Domyślam się.” — wydusiłam.

    Na odchodnym pokazali mi strony do szukania pracy.
    I wyszli.

    Zostawili mnie w pokoju z walizką, stresem i myślą, czy przypadkiem nie powinnam wracać pierwszym lotem.



    ⭐ DZIEŃ 2 — MOJA PIERWSZA PRACA W UK: SPRZĄTANIE RESTAURACJI

    Następnego dnia zabrali mnie ze sobą do pracy.
    Tak ogarnęłam pierwszą pracę w UK — sprzątanie restauracji.

    Nie będę kłamać — mycie kibli nie było moim marzeniem.
    Ale było moją rzeczywistością.

    Podłogi kleiły się jak moje życie emocjonalne, stoliki pachniały jak wspomnienia po kiepskich imprezach, a w koszu znajdowałam rzeczy, które powinny być zakazane przez prawo.

    Ale była praca.
    Był cel.
    Był start.

    Dzięki temu poznałam Londyn od strony, o której w gazetkach turystycznych nie piszą — zaplecza, śmieci, nocy, ludzi kończących pracę o 3 nad ranem i życia, które wygląda inaczej zza kulis.

    I wtedy pojawiła się informacja, która brzmiała jak wygrana w totka:

    „The Ivy Marylebone szuka ludzi do kuchni.”

    A że byłam z gastronomii — to od razu wiedziałam:
    muszę spróbować.


    ⭐ DZIEŃ 3 — INTERVIEW W THE IVY I KOSZMAR METRA


    160 funtów.

    To było wszystko, co miałam.
    Po tygodniu… nie miałam już nic.

    Bo nikt nie powiedział mi o karcie Oyster, która zaoszczędziłaby mi majątek.
    Więc kupowałam bilety pojedyncze do metra za takie kwoty, że dziś bym się śmiała, a wtedy chciało mi się płakać.

    Ale pojechałam.

    Wchodzę do The Ivy.
    Widzę dwie Polki — anioły zesłane nie z nieba, ale z piekła emigracji, ale nadal MOJE.
    One mi wszystko tłumaczyły, uspokajały, pomagały.

    Szef kuchni —  był normalnym człowiekiem.
    Nie krzyczał.
    Nie gadał jak robot.
    Po prostu rozmawiał.

    Po chwili mówi:

    — „Możesz pracować. Jeden warunek: konto w banku.”

    Oczywiście, że nie miałam.

    Zaczęła się misja: konto albo śmierć.



    ⭐ KONTO – LEVEL BREXIT

    Bank 1:

    — „Nie da się.”

    Bank 2:

    — „Brexit.”

    Bank 3:

    — „Adres.”

    Bank 4:

    — „Potrzebne dokumenty.”

    Miałam ochotę zapytać:

    „A numer buta też wam potrzebny, czy tylko chcecie mnie zdenerwować?”

    W jednym z banków pracował Polak — ochroniarz.
    Zobaczył mnie, podszedł:

    — „Co się dzieje?”

    Wszystko mu opowiedziałam.

    A on:

    — „Wracaj do pracodawcy. Niech dadzą list. Idź z tym do HSBC. Oni to biorą.”

    I tak zrobiłam.

    W The Ivy wystawili mi list od ręki.
    Jakby wiedzieli, że bez tego utknę na stacji metra do końca życia.

    Z listem do HSBC.

    I…
    konto otwarte.

    Cztery dni po przylocie.

    A ja już miałam:

    ✔ sprzątanie
    ✔ The Ivy
    ✔ konto
    ✔ dopiero co zaczęte życie
    ✔ i… zero pieniędzy

    Bo prawda była taka:

    ⭐ Obie prace płaciły co 4 tygodnie.

    Tak.
    Cały miesiąc musiałam przeżyć, zanim zobaczyłam pierwsze pieniądze.

    Jak to usłyszałam, to aż się zaśmiałam z desperacji.
    To był taki śmiech, który mówi:

    „Nie mam już nic do stracenia, więc śmieję się, zanim zacznę płakać.”



    ⭐ DZIEŃ 4 — LONDYŃSKA ODYSEJA 15 MIL BEZ MAPY I PIENIĘDZY

    I wreszcie moment, który był jak scena z filmu.

    Wychodzę z banku.
    Dzwonię do męża — opowiadam mu wszystko, jestem szczęśliwa, dumna, pełna nadziei.

    Idę na autobus.

    Sięgam do kieszeni…

    NIC.
    ZERO.
    PUSTO.

    Nie wzięłam pieniędzy.

    Kierowca:

    — „No ticket, no entry.”

    I zamknął drzwi.

    A mój telefon powiedział:

    LOW BATTERY.

    Dzwonię do męża:

    — „Nie mam pieniędzy, nie mam mapy, jak wrócę?”
    A on:
    — „Ogarnij mapę.”

    MAPĘ?!
    Tutaj?
    Gdzie nawet w sklepie nie mieli papierowej?

    I tak zaczęła się najgorsza podróż mojego życia.


    ⭐ 15 MIL.

    PIESZO.
    PRZEZ LONDYN.
    BEZ KASY.
    BEZ MAPY.
    BEZ NADZIEI.
    Z MĘŻEM W POLSCE JAKO GPS.

    On – w Polsce – na komputerze.
    Ja – w Londynie – na ulicy.
    Telefon – na ostatnich procentach życia.

    On:

    — „Idź w stronę Oxford Street.”
    Ja:
    — „A GDZIE TO JEST?!”

    Ludzie pędzili.
    Nikt nie miał czasu.
    Pytałam o drogę po angielsku, po polsku, po migowym.
    Czasem liczyłam, że ktoś odczyta moje myśli.

    Telefon włączałam tylko na kilka sekund.
    Podawałam mu nazwy ulic.
    On mnie prowadził.

    Szłam.
    I szłam.
    I szłam.

    15 mil.
    Nogi bolały jakbym biegła maraton na kolanach.
    Strach gryzł mnie od środka.
    Ulice wyglądały identycznie.
    Z każdym krokiem myślałam:

    „To jest koniec. Tu umrę.”

    A mój mąż tylko powtarzał:

    — „Idź do następnej ulicy. Powiedz mi nazwę. Ja cię poprowadzę.”

    I tak właśnie – ulica po ulicy – szłam przez miasto.

    Aż w końcu…

    ⭐ Dopiero 30 minut OD DOMU… udało mu się wyprowadzić mnie na dobrą trasę.

    Nie 30 minut drogi.
    Nie 30 minut spaceru.

    WYPROWADZIŁ MNIE dopiero gdy byłam 30 minut OD domu – po przejściu 15 mil.

    Szłam już wtedy jak robot.
    Telefon miał 1%.
    Ja miałam 0%.

    Ale weszłam.
    Zamknęłam drzwi.

    I powiedziałam głośno:

    „Kurwa. Przeżyłam.”



    ⭐ EPILOG: DWIE PRACE, ZERO KASY, CZTERY DNI, JEDNO ŻYCIE

    Dla porządku:

    ✔ pierwsza praca – sprzątanie
    ✔ druga praca – The Ivy jako kucharz
    ✔ obie ogarnięte w 4 dni
    ✔ pierwsza wypłata za 4 tygodnie
    ✔ a ja – młoda, przerażona, ale twarda jak głaz

    I zaczęło się życie, którego nie pokazuje żaden instagram:

    pobudka 4:30
    sprzątanie od 6
    The Ivy do północy
    śmiech
    płacz
    nerwy
    przetrwanie

    A jednak – dałam radę.
    Bo emigracja nauczyła mnie jednego:

    Jak nie upadniesz – to cię życie samo przewróci.
    Ale jak wstaniesz – to już stoisz mocniej niż wszyscy.


    ⭐ A morał?

    Tata mówił:

    „Koniec języka za przewodnika.”

    A ja mówię:

    „A jak nie znasz języka – licz na męża jako GPS.”

    Bo czasem jedna osoba po drugiej stronie telefonu
    potrafi przeprowadzić cię przez labirynt,
    z którego nie wyprowadziłby cię nawet Google Maps.



    Hello, everyone.
    Today I’m havin

    g one of those bad days.
    The kind of day when you wake up with the energy of an old potato, look in the mirror and wonder whether you ruined the world, or the world ruined you.

    But yesterday two people — my cousin and my friend — asked me to write what happened next in London.
    And when two women say “we want the continuation”, then even if life is grinding me into cutlets today, I sit down and write.

    So… let’s go back to the beginning.
    To the moment when my “new life” started — a life that, at first, looked more like pure survival than dreams coming true.



    The first night.
    New country.
    New people.
    New reality.

    I wake up to voices.
    You know, the calm, motivational kind? Encouraging? Gentle?

    No.
    Of course not.

    I woke up to voices like:

    — “And now what?”
    — “Why did you bring her here?”

    I open my eyes.
    I see her sitting at the table, rolling cigarettes like she’s planning my future with tobacco.
    I see him — standing there like a quiet little puppy, but boiling on the inside like a kettle ready to whistle.

    I sit on the bed with the expression of someone thinking, “I’m polite, please don’t kill me.”
    I gather myself and say:

    — “Good morning.”

    And she goes:

    — “You know I don’t agree for you to stay here, right?”

    Well, fuck — welcome to London.

    — “I figured,” I muttered.

    They showed me some websites to search for jobs, then left.
    Just like that — leaving me alone with my suitcase, my stress and the thought that maybe I should’ve taken the first flight back home.



    The next day they took me with them to work.
    And that’s how I got my first job in the UK — cleaning restaurants.

    I’m not gonna lie — scrubbing toilets was not my dream.
    But it was my reality.

    The floors were sticky like my emotional life, the tables smelled like the aftermath of bad parties, and in the bins I found things that should probably be illegal.

    But it was a job.
    It was a start.
    It was survival.

    Thanks to that job, I saw London from a side you’ll never find in tourist brochures — the backrooms, the garbage, the night shifts, the people finishing work at 3 a.m. and a life that looks completely different behind the scenes.

    And then came the news that felt like winning the lottery:

    “The Ivy Marylebone is looking for kitchen staff.”

    And because I’m a trained cook — I knew instantly:
    I had to try.



    160 pounds.

    That was all I had.
    And after a week… I had nothing.

    Because no one told me about the Oyster card that would’ve saved me a fortune.
    So I bought single metro tickets that cost so much, that today I would laugh — but back then I wanted to cry.

    But I went.

    I walked into The Ivy.
    I saw two Polish girls — angels sent not from heaven, but from the hell of immigration, yet still MY people.
    They explained everything, calmed me down, helped me.

    The head chef was a normal person.
    He didn’t shout.
    He didn’t talk like a robot.
    He just spoke like a human being.

    And then he said:

    — “You can work. One condition: you need a bank account.”

    Of course I didn’t have one.

    So the mission began: bank account or death.



    Bank 1:
    “Can’t do it.”

    Bank 2:
    “Brexit.”

    Bank 3:
    “Address.”

    Bank 4:
    “Documents.”

    I felt like asking:
    “Do you also need my shoe size or are you just trying to piss me off?”

    In one of the banks, a Polish security guard saw me.
    He looked at my face and understood everything without explanation.

    — “What’s going on?” he asked.

    I told him everything.

    And he said:
    “Go back to the employer. Ask for a letter. Then go to HSBC. They take those.”

    So I did.

    The Ivy gave me the letter immediately — like they knew I’d be stuck in a metro station forever without it.

    I went to HSBC.

    And…
    account opened.

    Four days after landing in the UK, I already had:

    ✔ a cleaning job
    ✔ The Ivy
    ✔ a bank account
    ✔ a life barely started
    ✔ and… zero money

    Because the truth was:

    Both jobs paid every 4 weeks.

    A whole month of surviving before seeing the first penny.

    When I heard that, I laughed.
    But it was the kind of laugh you make right before crying into your pillow.



    And then came the scene worthy of a movie.

    I walked out of the bank.
    Called my husband — he was in Poland, I was in London.
    I told him everything, I felt proud, hopeful.

    I went to the bus stop.
    Reached into my pocket…

    NOTHING.
    EMPTY.
    ZERO.

    I didn’t take any money.

    The driver looked at me and said:

    — “No ticket, no entry.”

    And closed the door.

    At the exact same second, my phone displayed:

    LOW BATTERY.

    I called my husband:

    — “I have no money, no map, how do I get home?”
    And he said:
    — “Find a map.”

    A MAP?!
    Here?!
    Where stores didn’t even have a paper one?!

    And so began the worst journey of my life.



    15 miles.

    On foot.
    Through London.
    With no money.
    No map.
    No hope.
    And my husband in Poland as my GPS.

    He sat in Poland with Google Maps open on his computer.
    I stood in London on the street with a phone on its last breaths.

    He:
    — “Go toward Oxford Street.”

    Me:
    — “WHERE THE HELL IS THAT?!”

    People rushed past me.
    No one had time.
    I asked for directions in English, Polish, hand signals — and sometimes I hoped someone would read my mind.

    I turned the phone on only for a few seconds.
    I read him the street names.
    He guided me.

    I walked.
    And walked.
    And walked.

    15 miles.
    My legs burned like I was crawling a marathon on my knees.
    Fear ate me alive.
    The streets looked identical.
    Every corner looked wrong.

    I thought:

    “This is it. I’m going to die here.”

    But my husband kept saying:

    — “Go to the next street. Tell me the name. I’ll guide you.”

    And that’s how we did it — street by street — across the whole damn city.

    Until finally…

    Only 30 minutes from home he managed to find a proper route.

    Not a 30-minute walk.
    Not a “you’re close.”

    He only managed to locate me and guide me
    when I was ALREADY 30 minutes from the house — after walking 15 miles.

    I walked the last stretch like a robot.
    My phone had 1% battery.
    I had 0%.

    But I made it.
    I closed the door behind me.

    And I said, loudly:

    “Fuck. I survived.”


    For the record:

    ✔ first job – cleaning
    ✔ second job – The Ivy as a cook
    ✔ both landed within 4 days
    ✔ first paycheck after 4 weeks
    ✔ young, terrified, broke — but tougher than nails

    And then came the life no Instagram ever shows:

    4:30 a.m. wake-up
    cleaning from 6
    The Ivy until midnight
    laughing
    crying
    panic
    survival

    But I made it.
    Because immigration taught me one thing:

    If you don’t fall — life will trip you anyway.
    But if you get up — you’ll stand stronger than anyone.

    My dad always said:
    “The end of your tongue is your guide.”

    And I say:
    “And when you don’t know the language — rely on your husband as your GPS.”

    Because sometimes one person on the other end of the phone
    can lead you out of a labyrinth
    that even Google Maps wouldn’t manage.

  • 👇scroll down for English 👇

    Są takie dni, kiedy człowiek budzi się rano, patrzy w lustro i mówi do siebie:
    „Dzisiaj będzie normalnie.”

    I wiecie co?
    Nie, nie będzie.

    Bo kiedy ja mówię normalnie, Wszechświat słyszy:
    „Proszę, zróbmy z niej bohaterkę komedii improwizowanej.”

    Wstęp naukowy, czyli dlaczego czasem mózg nie łączy z rzeczywistością

    Zanim przejdę do historii o polskiej poczcie, brexicie i kobiecie, którą los ewidentnie testował, muszę Wam powiedzieć jedno:
    naukowcy mają na to nazwę.

    Kiedy ręka robi jedno, mózg myśli drugie, a usta mówią trzecie — to nie jest głupota.
    To jest:
    „interferencja poznawcza wynikająca z przeciążenia przetwarzania bodźców.”

    Brzmi mądrze, prawda?
    W praktyce oznacza to mniej więcej tyle:
    „Za dużo rzeczy naraz, więc system operacyjny Homo Sapiens laguje jak Windows 95.”

    Dziękuję nauce.
    Ja wiedziałam, że coś jest na rzeczy.



    Niedziela, poniedziałek… i znowu święto. Polska logika dni wolnych

    Miałam to szczęście (lub pecha), że w Polsce byłam idealnie w dzień, który święcił triumf zamkniętych sklepów, urzędów i możliwości załatwienia czegokolwiek.

    9-ty niedziela — wszystko zamknięte.
    10-ty poniedziałek — jedyne okno życia, żeby cokolwiek ogarnąć.
    11-ty — znowu święto.

    Polska w pigułce.
    Człowiek się czuje jak w Escape Roomie:
    Masz 24 godziny, żeby przetrwać i wysłać książkę.



    Rano: deszcz, syn, jego dziewczyna i ja — czyli polski film obyczajowy

    Ranek zaczął się pięknie. Syn z dziewczyną przyjechali po mnie do hotelu, deszcz lał jak z cebra, ale przynajmniej nie było zimno.

    Odwieźliśmy dziewczynę syna do pracy, a potem wracaliśmy do niego na śniadanie.
    Po drodze mówię:

    — Zjedziemy na pocztę. Muszę wysłać książkę.

    Syn bez słowa odbił w prawo, jakby to był plan od rana.
    Dziecko wie, że jak matka coś powie, to lepiej zrobić od razu, bo potem będzie gorzej.



    Poczta. Lombard. Pierścionki. I ja, matka, która zawsze „musi zapytać.”

    Parę kroków od poczty mijamy lombard. A tam pierścionki.

    No i się zaczęło.
    Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała syna, czy planują z dziewczyną ślub.

    On tylko przewrócił oczami.
    Ale śmialiśmy się całą drogę do wejścia.



    Kolejki. Polska klasyka.

    Weszliśmy do środka i…
    nic się nie zmieniło.

    Kolejki jak dawniej.
    Wpół do dziesiątej rano, a tam żywy przekrój społeczeństwa.

    Syn ustawił się w kolejce, a ja poszłam szukać koperty.

    I tu pojawia się pierwszy powód, dla którego mózg mi się zaciął.



    Brexit pozdrawia: „Nie masz internetu, kobieto.”

    Wyciągam telefon, bo adres miałam na mailu.
    Klikam.
    Otwieram.
    A tam…
    NIC.

    Moja brytyjska sieć stwierdziła:
    „Jesteś poza UK? To radź sobie sama.”

    Mówię do syna:

    — Daj mi internet, bo jak nie, to ta książka wróci ze mną w plecaku.

    Za nami w kolejce stała pani, która słuchała naszych rozmów i chichotała.



    Długopisy ozdobne, nie długopisy do pisania

    Mając już internet, wzięłam długopis z okienka.
    Wiecie, te długopisy na sznureczku.

    No i zgadnijcie co?
    Nie działa.

    Pani stojąca za nami tylko westchnęła i mówi:

    — Normalne. Oni tu wystawiają długopisy bez wkładu.

    Sory, ale ja do dziś myślałam, że długopis służy do pisania, nie do dekoracji lady.

    Na szczęście pani pożyczyła mi swój.
    Dziękuję anonimowej bohaterce!



    Adres. Koperta. I moja ręka, która pisała co innego niż mózg chciał.

    Zaczynam wpisywać adres z maila.
    Wszystko pięknie.
    Zdzisia Kowalska, Al. Dymki 15/16, 60-243…

    I mózg mówi:
    „KRAKÓW.”

    Ręka pisze:
    „WARSZAWA.”

    I bądź tu człowiekiem.

    Na  kopercie wpisałam adres odbiorcy.
    W rogu — swój adres z Anglii.
    Z przyzwyczajenia.

    Syn do mnie:
    — Mamo, serio?

    A ja:
    — No zapomniałam się.



    Okienko. Pani. I pytanie, które ją rozwaliło.

    Podchodzę do okienka, jak królowa niosąca berło (czyli kopertę z książką).

    Pani mówi:

    — Chce pani zwykłym, czy… tym drugim?

    Zapominam nazwę, ale pytam:

    — A czym to się różni?

    Pani:

    — Będą się bardziej troszczyć o tę przesyłkę.

    W mojej głowie pojawił się obraz listonosza prowadzącego wózek wyłożony poduszkami, żeby książce było miękko.

    — Poproszę to troszczenie się — mówię.

    Zapłaciłam kartą.

    I wtedy popełniłam błąd życia.

    Patrzę na panią i mówię:

    — A ta przesyłka na pewno dojdzie do Krakowa?

    Pani spojrzała na mnie jak na UFO.

    Syn już się skręcał ze śmiechu:

    — Mamo! Ty chciałaś ją wysłać do Warszawy, bo taki adres wpisałaś!

    Patrzę na kopertę. Patrzę na syna. Patrzę na panią.
    I tu się zaczęło gaszenie śmiechem.

    Pół okienka pękło razem ze mną.



    Naukowy wniosek końcowy, czyli dlaczego mózg czasem bierze wolne

    Po tej akcji zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że patrząc na adres, pisząc go poprawnie, ja w głowie miałam zupełnie inne miasto.

    I tu wracamy do nauki.

    To się nazywa „konfabulacja kierunkowa pamięci krótkotrwałej pod wpływem stresora.”

    Co oznacza:
    „Za dużo bodźców, za dużo śmiechu, za dużo pytań pani z poczty — i mózg podpowiada losowe miasta.”

    Czyli wszystko jest w normie.


    Podsumowanie: książka żyje, idzie, a ja mam nową historię na bloga

    Najważniejsze jest jedno:
    adres był dobry.
    Książka ruszyła w świat.
    A ja i mój syn pół dnia płakaliśmy ze śmiechu, bo ręka, mózg i rzeczywistość kompletnie się nie zgrały.

    Ale wiecie co?
    Właśnie za takie momenty kocham życie.
    Bo nuda ze mną nie istnieje.
    Nawet prosta czynność — wysłanie książki — zamienia się w odcinek serialu komediowego.

    I to jest piękne.

    Post office

    There are days when you wake up, look in the mirror, and tell yourself:
    “Today will be normal.”

    And you know what?
    No, it won’t.

    Because when I say “normal,” the Universe hears:
    “Please turn my life into an improvised comedy show.”



    Scientific introduction — why the brain sometimes refuses to cooperate

    Before I jump into the full story about the Polish Post, Brexit, and a woman who clearly had her brain running in airplane mode, I need to say one thing:

    Scientists actually have a name for this phenomenon.

    When your hand does one thing, your brain thinks another, and your mouth says something completely different — it’s not stupidity.

    It’s called:
    “Cognitive interference caused by stimulus overload.”

    Sounds impressive, right?

    In practice, it means:
    “Too much going on at once, so the human operating system lags like Windows 95.”

    Thank you, science.
    I knew something was off.



    Sunday, Monday… and another holiday. Polish calendar logic.

    I had the pleasure (or misfortune) of being in Poland during the holy trinity of days when NOTHING can be done.

    9th — Sunday, everything closed.
    10th — Monday, the only window of opportunity to get things done.
    11th — another holiday.

    Poland condensed into three days.
    It feels like an Escape Room:
    You have 24 hours to survive and send a single book.



    Morning: rain, my son, his girlfriend, and me — a typical Polish family movie

    The day actually started nicely.
    My son and his girlfriend picked me up from the hotel; it was raining, but at least it wasn’t cold.

    We dropped her off at work, and then the plan was to return home for breakfast.

    On the way I said:

    — Let’s stop by the post office. I need to send the book.

    My son immediately turned right.
    He knows me well.
    When I say something, better do it instantly before I come up with something worse.



    The pawn shop, the rings, and me — the mother who MUST ask

    A few steps from the post office we passed a pawn shop.
    Beautiful rings in the window.

    Of course I had to ask my son what their plans were — engagement, wedding, anything?

    He rolled his eyes so hard he almost saw his brain, but we laughed all the way to the entrance.



    Queues. A Polish trademark.

    We walked inside and…
    nothing has changed.

    Polish Post Office queues remain immortal.
    It was just after 9AM and already a full cast of Polish society was waiting.

    My son took his place in line.
    I went searching for an envelope.

    And here comes the first reason why my brain crashed.



    Brexit says hello: “You’re outside the UK, deal with it.”

    I took out my phone because the address was in my email.
    I tapped.
    I opened.

    And then…
    nothing.

    My British network apparently decided:

    “You’re not in the UK? Not my problem.”

    I turned to my son:

    — Share your internet, please. Otherwise this book goes back home with me.

    Behind us stood a lady who listened to everything and quietly laughed.



    Decorative pens, not pens for writing

    With the internet working, I grabbed one of those pens attached to a string at the counter.

    Of course,
    it didn’t work.

    The lady behind us sighed and said:

    — Oh, that’s normal. They put out pens with no ink.

    Sorry, but all my life I thought pens were for writing, not for decorating counters.

    She kindly offered me her pen.
    A true hero.



    The address, the envelope, and my hand writing one city while my brain screamed another

    I started writing the address from the email.
    Everything going well.

    Zdzisia Kowalska, Al. Dymki 15/16, 60-243…

    My brain:
    “KRAKÓW.”

    My hand:
    “WARSZAWA.”

    Be normal in that situation.

    On the front I wrote the receiver’s address.
    On the back — my English address.
    Out of habit.

    My son:
    — Mum, seriously?

    Me:
    — That’s where we put it in England…



    The window. The lady. And the question that destroyed her.

    I walked to the counter holding the envelope like a royal sceptre.

    The clerk asked:

    — Would you like to send it regular, or… the other option?

    I don’t remember the exact name, so I asked:

    — What’s the difference?

    She replied:

    — They’ll take extra care of it.

    In my head I saw a postman pushing a small cart lined with pillows so the book wouldn’t bruise itself.

    — Yes, please. Let them take care of it.

    I paid by card.

    And then I asked the fatal question.

    The question that shattered the clerk’s soul:

    — And this package… it will reach Kraków for sure, right?

    She looked at me like I came from Mars.

    My son burst out laughing:

    — Mum! You wrote WARSZAWA on the envelope!

    I looked at the envelope.
    Then at my son.
    Then at the clerk.

    And that was it.
    We all broke down laughing.

    The whole post office probably heard us.



    The scientific conclusion — why the brain sometimes takes a vacation

    After that chaos I kept wondering how it was possible that I was looking at the address, writing the address correctly, yet my brain insisted on another city entirely.

    And once again — science explains it.

    It’s called:
    “Directional confabulation of short-term memory under a stressor.”

    Meaning:
    Too many stimuli, too much laughing, too many questions from the clerk — and the brain picks a random city from the map.

    So yes, I’m perfectly normal.



    In the end: the book is alive, traveling, and I have another comedy episode to tell

    Here’s what truly matters:

    The address was correct.
    The book is on its way.
    And my son and I spent half the day crying from laughter because my brain and my hand were on completely different frequencies.

    And honestly?

    I love moments like these.

    Because with me, boredom simply doesn’t exist.
    Even sending a simple book turns into a full-blown sitcom episode.

    And that, my friends, is the beauty of life.

  • 👇scroll down for English 👇

    Są w życiu takie głosy, które zostają na zawsze.
    Takie, których nie da się porównać, zamknąć w definicji ani odłożyć na półkę wraz z końcem dzieciństwa.
    One wracają — jak zapach szamponu z lat 90., jak pierwsze nieporadne listy do koleżanek, jak dźwięk kasety przewijanej ołówkiem.

    Dla mnie takim głosem był Michael Patrick Kelly.

    Nie wiem, czy to była magia.
    Czy zwykły zbieg okoliczności.
    Czy może pierwsza lekcja, że wrażliwość nie jest słabością, tylko dziwną supermocą, którą trzeba z czasem oswoić.

    Ale pamiętam jedno:

    ten chłopak śpiewał tak, jakby mówił wprost do mojego serca.

    I to serce, małe, nastoletnie, jeszcze niepoklejone przez życie, brało wszystko dosłownie.
    Każde słowo.
    Każdy obraz z plakatów.
    Każde marzenie, którego jeszcze nie zdążyłam się bać.


    Pokój nastolatki — katedra emocji

    Mój pokój nie był wtedy pokojem.
    To była świątynia.
    Miejsce, w którym ściany były bardziej rozmowne niż ludzie, a plakaty trzymały mnie za rękę, kiedy nikt inny nie umiał tego zrobić.

    Byłam zakochana.
    Ale zakochana tak czysto, tak pierwszorazowo, tak naiwnie, jak potrafi być zakochana tylko dziewczynka, która dopiero uczy się, że życie nie zawsze gra fair.

    Miałam całe ściany w Michaelu.
    Dziś mogę powiedzieć pół żartem, pół serio, że jeśli w moim domu ktoś naprawdę mieszkał — to był on.
    Ja tylko dochodziłam tam spać.

    Patrzyłam na te oczy i wierzyłam, że kiedyś…
    no, wszyscy wiemy co wierzą 14-latki:

    „On na pewno mnie poślubi.”

    Nie „pozna”.
    Nie „zauważy”.
    Tylko od razu: ślub.
    Bo nastoletnia logika to kraina, w której wszystko jest możliwe, jeśli tylko twoje serce zdążyło przyspieszyć trzy razy pod rząd w trakcie jednej piosenki.


    „An Angel”, „Fell in Love with an Alien” i ja — ta inna

    Muzyki The Kelly Family nie słuchało się tylko uszami.
    Ją się chłonęło jak powietrze.

    „An Angel” była dla mnie jak modlitwa.
    Jak prośba, której nie umiałam nazwać.
    Jak świadomość, że gdzieś tam jest dobro, które jeszcze dopiero do mnie dotrze.

    A „Fell in Love with an Alien”?
    Och, ja byłam święcie przekonana, że to o mnie.
    O tej, która była „inna”.
    Bo ja zawsze byłam spoza schematu.
    Taka pomiędzy.
    Ani tu, ani tam.
    Trochę kosmita, trochę dziecko mgły, trochę niepasujący element układanki.

    I właśnie dlatego ta piosenka była dla mnie jak miłosny list do mojego samotnego nastoletniego wnętrza.

    Chciałam być tą „alien”.
    Uważałam, że to wyróżnienie.
    Że bycie inne jest piękne, jeśli ktoś to zrozumie.
    Jeśli ktoś powie: „taka jesteś i taką cię widzę”.


    Pierwszy koncert — pierwszy raz, kiedy świat zniknął

    Był taki dzień.
    Taki jeden, szczególny, który zapisał się w mojej pamięci tak mocno, że czuję go, kiedy zamykam oczy.

    Koncert.

    Pierwszy.
    Jedyny.
    Ten, który wyrwał mnie z rzeczywistości i wsadził do innego świata.

    Świata świateł, dźwięków, emocji.
    Świata, w którym Michael nie był już tylko wzorem z papieru.
    Był prawdziwy.
    Realny.
    Oddychał tym samym powietrzem, które właśnie próbowałam złapać trzęsącymi się rękami.

    W tamtej chwili mogłam przysiąc, że serce nauczyło się latać.
    Pod sufitem, bez zgody, bez planu.
    Cichutko, jakby bało się, że ktoś je zobaczy.

    Ten koncert był dla mnie jak pierwszy pocałunek, choć nikt mnie nie dotknął.
    Jak pierwsze zakochanie, choć nikt nie powiedział mojego imienia.
    Jak pierwsza lekcja, że muzyka potrafi być domem, nawet gdy nie masz jeszcze własnego.


    A potem… przyszło dorastanie

    Lata mijają.
    Plakaty odklejają się od ścian.
    Czas robi z człowiekiem swoje.
    Życie wchodzi drzwiami jak nieproszony gość i ustawia Cię do pionu, zanim w ogóle zdążysz powiedzieć „stop”.

    Idole przestają być celami.
    Zaczynają być wspomnieniami.

    A jednak…

    Ja do Michaela wracam.

    Nie codziennie.
    Nie obsesyjnie.
    Ale rytualnie.
    Jak do albumu ze zdjęciami, który przywołuje dziewczynkę, jaką byłam, zanim świat wziął mnie w swoje ostre dłonie.

    Dziś słucham tych piosenek inaczej.
    Już nie szukam w nich bajek o miłości, w których nastolatka widzi przyszłość.
    Słyszę w nich coś głębszego:

    człowieka, który też się zgubił.
    I też musiał się odnaleźć.

    On zniknął.
    Dosłownie.
    Ściął włosy.
    Zaszył się w ciszy.
    Zniknął z hałasu i z oczekiwań świata.

    A ja to rozumiem.
    Może nawet lepiej, niż mu się wydaje.


    Bo ja też kiedyś musiałam zniknąć

    Dorosłość nie daje zniżki na przeszłość.
    Nie mówi: „to już było, więc teraz odpoczywaj”.
    Ona raczej mówi:
    „masz plecak emocji — noś”.

    I ja nosiłam.
    Za długo.
    Za ciężko.

    Aż w pewnym momencie życia zrobiłam coś, co ludzie nazwali odwagą, a ja nazwałam ostatecznością:

    zgoliłam głowę.

    Tak jak on.
    Nie dla wyglądu.
    Nie dla trendu.
    Nie dla szoku.

    Dla siebie.

    Bo to była moja własna ucieczka.
    Mój własny klasztor.
    Moja własna decyzja, że muszę usłyszeć swoje życie bez szumu, który zagłuszał moje emocje.

    To był mój reset.
    Mój początek.
    Mój sposób na powiedzenie:

    „Wracam.
    Do siebie.”


    Idole nie są po to, żeby ich poślubić

    Kiedyś naprawdę w to wierzyłam.
    Tak, śmieję się z tego dzisiaj — ale wtedy to było całe moje uniwersum.

    Dziś wiem jedno:

    Idole są po to,
    żeby pokazać nam,
    kim jesteśmy, zanim świat nas złamie.

    Michael był pierwszym mężczyzną, który nauczył mnie czuć.
    Nie zakochać się — czuć.
    Czuć inaczej, głębiej, mocniej niż na to pozwalał świat wokół mnie.

    To on nauczył mnie, że wrażliwość nie jest wadą,
    że bycie „alien” jest komplementem,
    że można być innym i jednocześnie właściwym.

    A najbardziej nauczył mnie tego, że człowiek ma prawo się zatrzymać.
    Zamilknąć.
    Zniknąć.
    I wrócić — silniejszy.


    Dziś — kobieta, która pamięta dziewczynkę

    Dziś patrzę na niego z czułością.
    Nie jak na idola.
    Nie jak na miłość młodości.
    Jak na człowieka, którego historia dotknęła mojej własnej.

    Jego głos nadal mnie uspokaja,
    choć już nie koi tych samych ran.
    Jego piosenki nadal mnie przenoszą w czasie,
    choć wracam tam już innymi oczami.

    Ale to, co najważniejsze:

    nadal mam w sobie tę dziewczynkę,
    która wierzyła, że na świecie jest miejsce dla niej.
    I być może właśnie dlatego do niego wracam.
    Bo on był pierwszym, który sprawił, że poczułam się widziana,
    choć nigdy mnie nie znał.


    I może właśnie na tym polega magia pierwszych idoli

    Oni uczą nas… nas samych.
    Zanim nauczy to życie.
    Zanim zrobią to ludzie.
    Zanim zrobią to doświadczenia.

    Uczą, że marzenia mają sens.
    Że emocje mają znaczenie.
    Że warto słuchać tego, co porusza serce.

    A nawet jeśli dorastanie zabiera nam plakaty,
    to nie zabiera wspomnień.
    Nie zabiera muzyki.
    Nie zabiera prawdy, którą wtedy poczuliśmy.

    Michael Patrick Kelly był pierwszym głosem,
    który mnie wychował.
    Pierwszą twarzą, która dała mi schronienie.
    Pierwszą historią, która pokazała, że bycie „alien” może być piękne.

    Dziś jestem kobietą,
    która przeszła swoje burze,
    ogoliła głowę,
    odnalazła siebie,
    uczy się żyć na nowo.

    Ale gdzieś głęboko we mnie
    nadal siedzi dziewczynka
    patrząca w oczy chłopaka z plakatu
    i myśląca:

    „Ten głos zmienił moje życie.”

    I może naprawdę zmienił.

    Bo niektóre głosy są jak mosty —
    prowadzą nas tam, gdzie kiedyś baliśmy się wejść sami.

    The Kelly Family

    There are voices in life that never leave you.
    Voices you don’t outgrow, voices that don’t fade,
    voices that stay stitched into your memory
    like the smell of a 90s shampoo
    or the feeling of writing your first clumsy note to a friend.

    Some voices shape you quietly.
    Gently.
    Without asking permission.

    For me, that voice was Michael Patrick Kelly.

    I don’t know if I should call it magic, coincidence,
    or just my first lesson in understanding
    that sensitivity isn’t a weakness—
    it’s a strange superpower that takes years to accept.

    But one thing I know:

    he sang as if he already understood my heart
    before I even knew I had one.

    And that little heart—young, unbroken,
    full of dreams that hadn’t yet been criticized by adults—
    believed every word.
    Every melody.
    Every promise tucked between the lyrics.


    A teenage girl’s room — a cathedral of emotions

    My room wasn’t a room.
    It was a temple.
    A sanctuary where my walls spoke louder than people
    and where posters held my hand on days
    when no one knew how.

    I was in love.
    Truly, sincerely, dramatically in love
    in that only-teenagers-can-feel way.
    With your whole chest.
    With your whole future.
    With your whole imagination.

    My walls were covered with Michael.
    Completely.
    Floor to ceiling.
    If anyone truly lived in that room—it was him.
    I was just visiting.

    I looked at his eyes on those posters
    and believed, wholeheartedly,
    that one day…

    Yes, you know exactly what teenage girls believe:

    “He will marry me someday.”

    Not “notice me.”
    Not “meet me.”
    Straight to “marry me.”
    Because teenage logic is a universe where everything is possible
    as long as your heart beats fast enough during one song.


    “An Angel”, “Fell in Love with an Alien” and me—the strange one

    The Kelly Family wasn’t just a band.
    They were a feeling.
    A world.
    An emotional homeland.

    “An Angel” felt like a prayer.
    Hope.
    A promise that somewhere, somehow, something good was waiting for me.

    And “Fell in Love with an Alien”?
    Oh, I was convinced that song was about me.

    I was the Alien.
    The girl who didn’t fit.
    The one who felt too much.
    The one who lived slightly outside reality,
    looking in through the window.

    I didn’t feel like I belonged anywhere.
    But when Michael sang,
    I believed that being “different”
    might actually be something beautiful
    if just one person could understand you.

    I wanted to be that Alien.
    The special one.
    The unique one.
    The girl someone would love because she wasn’t like the rest.



    My first concert — the first time the world disappeared

    There was a day.
    A very specific day that still lives inside me
    with the clarity of a photograph.

    The first concert.

    A moment so electric it burned itself into my memory.
    The crowd, the lights, the air thick with excitement.
    My hands shaking, my heartbeat louder than the drums.

    And then—there he was.

    Not a poster.
    Not a face on TV.
    A real human being standing in front of me.

    Michael Patrick Kelly.

    For a moment the world stopped.
    Everything froze.
    My teenage heart tried to escape through my ribcage
    and I swear I levitated for three seconds.

    That wasn’t a concert.
    It was a rite of passage.
    My first adult emotion,
    arriving early, uninvited,
    but very welcome.



    And then… time did what time always does

    Years passed.
    Posters peeled off.
    Life began to speak louder than fantasy.
    School, work, worries, heartbreaks—
    they rearranged my world
    in ways I didn’t expect.

    Idols fade into memories.
    But the strange thing is…

    I never truly left him.

    Not obsessively,
    not like a child refusing to grow,
    but like a woman who sometimes opens an old photo album
    just to remember who she used to be
    before the world carved its initials into her.

    I still listen to those songs.
    But now…
    they sound different.

    I no longer hear the fairytale I once believed in.
    I hear the truth.
    The pain.
    The depth.
    And the wisdom of a man
    who also had to run away from the world
    to put himself back together.

    Because one day—he disappeared.
    Cut his hair.
    Walked into silence.
    Stepped away from fame
    and chose a monastery over a stadium.

    And I understood that more deeply than I expected.



    Because I, too, had to disappear once

    Adulthood doesn’t erase your past.
    It hands it to you in a bag and says:
    “Here. Carry it.”

    And I did.
    For too long.
    Too heavily.

    Until one day,
    I broke.
    And I rebuilt.

    Just like he did.

    I shaved my head.
    People called it bold.
    Brave.
    Crazy.
    Beautiful.

    But I knew the truth:
    it was necessity.

    My own silent rebellion.
    My own reset button.
    My way of telling the world:

    “I’m starting again.
    And this time—it will be real.”

    I didn’t know then
    that somewhere, years earlier,
    Michael Patrick Kelly had done the same.
    But when I learned about it,
    I felt less alone.
    As if, in different decades,
    in different lives,
    we both responded to pain
    in the same language:

    transformation.



    Idols aren’t meant to marry us — they’re meant to form us

    Teenage me believed in wedding bells.
    Adult me smiles gently at her.

    Because now I know:

    Idols teach us who we are
    before life gets the chance to do it brutally.

    Michael was the first man
    who taught me how to feel.
    Not crush.
    Not fantasize.
    Feel.

    To feel deeply,
    honestly,
    without apology.

    To believe that sensitivity is not a flaw.
    That being “Alien” is a compliment.
    That your uniqueness is something to protect,
    not hide.

    And maybe, most importantly:

    that you’re allowed to step away
    when the world becomes too loud.

    He did that.
    And one day—so did I.



    Today — I am a woman who remembers the girl I once was

    Now I listen to his voice with tenderness,
    not obsession.
    Not longing,
    but gratitude.

    His voice still calms me,
    though it no longer heals the same wounds.

    His songs still carry me back in time,
    but I no longer return as the same person.

    The girl who believed in fairytales grew up.
    She learned about pain.
    About strength.
    About starting over.

    But she’s still inside me.
    And maybe that’s the real reason
    I never truly let Michael Patrick Kelly go.

    Because he was the first
    to make her feel seen
    long before she knew she needed it.



    And maybe this is the true beauty of first idols

    They don’t stay because they’re famous.
    They stay because they were the first
    to show us our own hearts.

    They stay because they taught us
    how to feel,
    how to dream,
    how to be gentle with ourselves.

    They stay because their songs carried us
    through years we didn’t yet know how to survive.

    They stay because
    even when the posters come down,
    the memory stays up.

    Michael Patrick Kelly was the first voice
    that raised me.
    The first face that comforted me.
    The first reminder
    that being different could be beautiful.

    Today, I am a woman
    who has faced storms,
    shaved her head,
    rebuilt her life,
    and found herself again.

    But deep inside,
    there is still that little girl
    looking at the boy on the poster
    thinking:

    “This voice changed my life.”

    And maybe it truly did.

    Because some voices aren’t just sounds.
    They are bridges—
    leading us to the parts of ourselves
    we were always meant to find.